Katar duszy

Autorka: Joanna Bartoń                  Wydawnictwo JanKa

Nie ma wielu polskich pisarzy i pisarek, na których nowe książki bym czekał, wypatrywał, dowiadywał się, zaglądał w okiennice księgarni. Z nową powieścią Joanny Bartoń było zupełnie inaczej. Admiratorem jej twórczości stałem się w 2021 roku po premierze „Niskorosłej” (P. 7/2021) – dzieła, które zmotywowało mnie, aby stanąć w jego obronie w komentarzach na Facebooku (na którym staropolskim zwyczajem generalnie się nie udzielam). Oskarżenia – w tym jednego znanego autora literatury gatunkowej – o brak researchu w środowisku osób cierpiących na achondroplazję uświadomiły mi dobitnie, jak kuleje u nas rozumienie formy literackiej, praw fabuły oraz fikcji. Już na poziomie szkolnym nam to odpuszczają, niestety niektórym zostaje tak do późna. A właśnie z książek Bartoń można uczyć się posługiwania formą, czyli konceptem, sposobem ujęcia danego tematu, wejściem w dialog z gatunkiem. To między innymi powoduje, że jej dzieła zostają z nami po lekturze, może na zawsze.

Od dłuższego czasu wiedziałem, że autorka coś szykuje, że coś na pewno się ukaże i słowo „coś”, proszę mi wierzyć, jest na miejscu, ponieważ z „Katarem duszy” nie każdemu czytelnikowi będzie żyło się łatwo – zwłaszcza na początku. To „coś” potrzebuje oswojenia, można je trochę porównać do dzikiego zwierza, a może bardziej do dzikiego człowieka z zaciągniętym hamulcem ręcznym – stoi w miejscu i nie chce się ruszyć zupełnie jak protagonistka. Tym razem, na szczęście, nie istnieje ryzyko zarzutu o nieprzeprowadzenie researchu. Joanna Bartoń ewidentnie podróżuje teraz w głąb siebie. Czy wobec tego można postawić tezę, że w „Katarze duszy” urządza sobie literackie reality show z piórem skierowanym nie tylko na ciało, ale i duszę właśnie? Nietrudno domyślić się, że niekoniecznie tak jest. Ile procent duszy (ukłony dla zespołu Dezerter) Bartoń jest w tej powieści? Może dużo, a może niedużo. Prawdy nie dowiemy się nigdy i bardzo dobrze, bo cały proces służy fikcji literackiej. Jest ona potężnym narzędziem w ręku zdolnej pisarki, która z kontaminacji zmyślenia i reguły prawdopodobieństwa zasądziła sobie autoterapię, a wszystko odbywa się na naszych oczach. Jednocześnie dobrze wiem, że mogła mnie (nas) nabrać, a gdy będzie czytać te słowa (głęboko wierzę, że tak się stanie) zaśmieje się w geście tryumfu.

No dobrze, ale o czym to jest, tak w skrócie? O 40-letniej Annie Hipner pracującej na etacie, wydającej książki, mającej na koncie oprócz jakichś oszczędności także poważne zmagania z psychiką i żarem ciała, co skutkuje nieuporządkowanym życiem osobistym, próbami samobójczymi, obojętnością na los innych ludzi i zwierząt. Do czasu nawrócenia główna bohaterka żyła blisko krawędzi, stała po stronie dekadentyzmu wymieszanego z apatią. Hipner wypada wiarygodnie jako postać literacka, można ją polubić, można współczuć na widok jej spadania, ale nie można nie zadać sobie pytania: co czytelnik z tego ma? Czy tyle samo co pisarka? Czy można przełożyć „Katar duszy” na używany przez nas język polski, na sytuacje w naszych domach i mieszkaniach, na naszą listę płatności i CV? Mnie słowa Bartoń wciągnęły, na pewno nie jestem i nie będę w tym odosobniony, a jeśli czytelnicy będą dalej czytać i poznawać „Katar duszy”, to mamy jakąś odpowiedź.

Fascynująca może być już sama historia bohaterki, ale z pewnością w jej złożonym losie są punkty, które niejedna i niejeden umieszczą na własnych osiach czasu. Anna Hipner ma cechy każdego z nas bez podziału na płeć. Chodzi o statystycznego współczesnego człowieka żyjącego tu i teraz. Bartoń osiągnęła wysoki poziom spełnienia twórczego, skoro w poważnej prozie wytycza conajmniej dwa kierunki odczytania: pierwszy niejako rodem z umiarkowanie tradycyjnego realizmu pozwala czerpać z tej powieści identyfikacje, pocieszenia, tożsamość emocji i smutku; drugi oznacza autotematyczną zabawę w pisanie i subtelny pamflet (w gruncie rzeczy skromny pod względem konkretnych scen, ale jednak obecny) na krajowe środowisko artystyczno-literackie.

To drugie odczytanie zawiera więcej szyfrów, wymaga nieraz wiedzy uprzedniej z wewnątrz, mam wrażenie, że czasem jest słodką zemstą autorki, a czasem szczerym podziękowaniem, niskim ukłonem dla wartościowego wydawcy. Gdy w finałowych scenach stajemy się świadkami pierwszej recepcji powieści, którą czytamy, przychodzi ostateczne uświadomienie z jak wielu pięter składa się narracja „Kataru duszy”.W każdym razie oba kierunki odczytania dobrze ze sobą korespondują, Bartoń doskonale panuje nad komplikacją i scala treść. Nie ulega jednak wątpliwości, że czytelnik przechwyci najwięcej dla siebie, podążając tym pierwszym tropem. Weźmy takie nawrócenie na drogę Kościoła Katolickiego. Nawet jeśli przedstawienie tego procesu waha się w „Katarze duszy” między dystansem, ironią i autentyzmem, to jednak ten rzadki obecnie, niepopularny temat tutaj zaistniał.

„Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła powiedzieć: wierzyłam, zanim to było modne” (s. 66) – kto wie, czy w tym głębokim wyznaniu bohaterka nie wieszczy przypadkiem realnego scenariusza. Anna Hipner studiuje i przeżywa Pismo Święte, nawraca się więc w sposób godny naśladowania, nawiązuje przyjacielską więź z księdzem Michałem, co de facto sprowadza nań pewne problemy i podejrzenia, a przecież do niczego między nimi nie doszło. Przyjaźń kobiety i mężczyzny istnieje! Anna nie powiedziała mu nawet, że śniła o wielkiej pale (s. 74). Tak, Anna doprawdy intensywnie odczuwa swoją cielesność zderzoną z pierwszymi oznakami zmian sugerujących starzenie (s. 147). Ktoś powie, może przydałoby się w „Katarze duszy” mocniejsze zakorzenienie w teologii, ale powieść nie byłaby wtedy tak bliska doświadczeń zwykłego człowieka. Anną targa wiara, seksualność, niespełnione miłości, w końcu nawet zaskoczy ją znienacka wniosek o chęci posiadania potomstwa. Ale w pewnym momencie było z Anną naprawdę źle. „W tamtym okresie nie miałam nawet snów. Zasysała mnie czarna dziura bez dna i działo się to. O czym zawsze marzyłam: przestawałam istnieć” (s. 93). Przypomniał mi się w tej chwili pierwszy wers fraszki „Do snu” Jana Kochanowskiego: „Śnie, który uczysz umierać człowieka…”. Zabawne z jaką lekkością znajdujemy wspólne mianowniki między tekstem renesansowym a współczesnym. To akurat przypadek, luźne skojarzenie, ale wiem jednak, że Bartoń wpisuje się w najlepsze humanistyczne tradycje literackie, które reprezentują zainteresowanie człowiekiem. Anna Hipner raz po raz wstaje z kolan, na które sama się rzuca, wcale nie z opóźnieniem poznaje sztukę życia, w międzyczasie zbliżają się do niej najbliżsi. Gdy ojciec poprosił Annę, aby przeczytała mu na głos swoje książki, bo chciałby ją lepiej zrozumieć, zadrżałem. Oprawa miękka, klejona. Bardzo polecam.