Idę do woja. Znani Polacy w armii PRL

Autor: Jerzy Kubrak                                                  Wydawnictwo Harde

Książka zawiera 18 wspomnień związanych z obowiązkową służbą wojskową mężczyzn dobrze znanych z mass mediów. Kobiety owszem służyły także, ale tylko te po liceach medycznych jako pielęgniarki na zapleczu. Rzecz dotyczy służby w Ludowym Wojsku Polskim, a więc w minionym ustroju. Dzisiaj, z perspektywy czasu, rozmówcy Jerzego Kubraka uznają, iż była to kupa śmiechu, bo absurdy z jakimi stykali się na każdym kroku nauczyły ich, że w pewnych okolicznościach po prostu najlepiej wyłączyć myślenie jako niepotrzebny balast.

Ale wtedy daleko im było do śmiechu. Wśród wspominających są politycy, aktorzy, pisarze, sportowcy. Większość miała kategorię A. Niektórzy – jak Ryszard Kalisz – B. Inni – Andrzej Celiński – D. Byli też tacy, których kategoria wojskowa okazała się nie do ustalenia (Wojciech Fibak). Adam Małysz trafił do wojska już w nowym ustroju i chociaż stawał się coraz bardziej znanym i cenionym skoczkiem narciarskim to komisja wojskowa zagięła na niego parol i dostał kartę powołania. Ale klub sportowy w Wiśle wybronił zawodnika jako mocno rokującego mistrza. Jednym z tych nielicznych, którzy byli dumni ze służby w LWP okazał się polityk Leszek Miller, rocznik 1946. Jako urodzony w biednej rodzinie chłopak z Żyrardowa pragnął znaleźć się w marynarce wojennej i dopiął swego. Służył w łodziach podwodnych, jednostkach uprzywilejowanych co wiązało się z lepszym wyżywieniem i rozmaitymi profitami. Kiedy wychodził do Gdyni na przepustkę w marynarskim mundurze na ulicy wszyscy wodzili za nim wzrokiem, a dziewczyny to już w ogóle.

A gdy przyjeżdżał do rodzinnego miasta, otaczał go powszechny szacunek. Relacje z rówieśnikami miał dobre, bo w marynarce podwodnej nie było fali, ani innych zjawisk patologicznych. Marynarzy do tej służby dobierano starannie pod względem psychologicznym, żeby nie było potem dramatycznych niespodzianek na zamkniętej przestrzeni kilkadziesiąt metrów pod wodą. Inne wrażenia wyniósł z wojska Rafał Ziemkiewicz, pisarz i publicysta polityczny (rocznik 1964). Służył w podchorążówce w Węgorzewie i wspomina nudną służbę, kiedy poborowym,jak i kadrze, było wszystko jedno jak wykonują swoją pracę, bo rok przemiany ustrojowej czyli 1989 zbliżał się wielkimi krokami. Pamięta doskonale paskudne jedzenie, które i tak było lepsze od tego jakie otrzymywali poborowi w normalnej służbie dwuletniej. Ziemkiewicz naraził się komendantowi SPR-u, który próbował skierować go na praktykę dowódczą do jednej ze zmilitaryzowanych jednostek Ochotniczych Hufców Pracy.

Jednostka ta słynęła z junaków o inklinacjach przestępczych, a dowodzący nimi podchorążowie barykadowali się na noc w swoich pokojach, rano wychodzili i liczyli trupy na korytarzach, po czym wzywali pogotowie ratunkowe. Ale pisarzowi udało się uniknąć tego losu. Dzięki pomocy znajomych jako obiecujący twórca polskiej literatury został przeniesiony do komendy głównej OHP, gdzie przychodził rano, podpisywał listę obecności i siedział bezczynnie przez osiem godzin. Z nudów zaczął pisać przemówienia komendantowi. A poprzedni szef, ten z Węgorzewa, tak długo nosił urazę do Ziemkiewicza, że w kilka lat później, gdy pisarz stał się już sławny, zadzwonił do redakcji, w której Rafał publikował, i długo klarował redaktorowi naczelnemu jaka to z Ziemkiewicza szuja.

Książkę czyta się lekko i z zaciekawieniem. Uzupełnia wiedzę o owianej legendami służbie w Ludowym Wojsku Polskim. Niektóre z mitów rozwiewa, inne z kolei jeszcze bardziej umacnia. Dzisiaj może rozbawiać część roty przysięgi mówiąca o „braterskim przymierzu z Armią Radziecką”, ale pominięcie jej w wygłaszaniu obowiązkowej formuły mogła skutkować daleko idącymi konsekwencjami. Więc poborowi udawali, że mówią, albo rzeczywiście wypowiadali te słowa i tak mając je gdzieś. Polecam. Oprawa miękka, klejona. Piotr Kitrasiewicz