Autor: James McBride Wydawnictwo Echa
Satyra na Amerykę lat sześćdziesiątych w wykonaniu laureata National Book Award. Poprzednio na liście: „Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul” (p. 4/2018). „Diakon kontra King Kong” to prozatorskie puzzle. Być może z początku nic nie zapowiada faktu, że czytelnik będzie miał do czynienia z rozsypaną układanką. Rzecz zaczyna się bowiem od sensacyjnego wydarzenia. 1969 rok, Brooklyn. Stary diakon (pseudonim Kurtałka) zabija młodego handlarza narkotyków. Dlaczego? W klasycznym kryminale na miejscu zbrodni pojawiłby się detektyw i przystąpił do czynności śledczych. U McBride’a jakieś śledztwo oczywiście się toczy, w powieści występują policjanci, ale szybko można się zorientować, że ta mieszanka kryminału, powieści gangsterskiej, obyczajowej ma nas zaprowadzić do czegoś więcej niż powtarzalne standardy literatury gatunkowej.
„Diakon kontra King Kong” jest przykładem powieści, która nie musi prowadzić do interpretacji, wniosków, podsumowań. Z jednej strony lekturę można potraktować w kategoriach sztuki dla sztuki, samoistnej wartości, rozrywkę najwyższej próby. Z drugiej strony amerykańscy pisarze nadal tworzą tzw. wielkie narracje, powieści w stylu „Lalki” Bolesława Prusa, oczywiście ze stosownymi innowacjami. Takich pisarzy jak James McBride nie przybywa, a ubywa. Dlatego „Diakon kontra King Kong” poddaje się odczytaniu w kontekście rozprawy socjologicznej.
Autor zadbał o zaplecze językowe, brooklynski slang, specyficzny humor oraz wielość wątków. Obok powieściowych Amerykanów żyją Włosi, Irlandczycy, Portorykańczycy. Ktoś kogoś zabił. Dramat wydarza się na starcie, ale stanowi tylko pretekst do ukazania świata przedstawionego złożonego z wielu barw, odcieni, skomplikowanych życiorysów oraz Ingardenowskich miejsc niedookreślenia. Takie powieści można czytać wiele razy i za każdym podejściem natrafimy na nową wartość. Oprawa twarda, szyta.