Pieśni łaciatych krów

Autor: Łukasz Staniszewski
Wydawnictwo: Znak

Druga propozycja od Łukasza Staniszewskiego, która trafia na naszą listę – poprzednio „Małe Grozy” (P. 11/20). Miejsce akcji powieści to Warmia, a dokładniej Skowycze czyli zawieszona w czasie warmińska wieś. Gospodarzy tu Bernard Witten, człowiek twardo stąpający po ziemi, zaradny, niemożliwie nieprzyjemny i nielubiący ludzi, zwłaszcza tych, którzy drażnią go głupotą, słabością albo biedą. Jedyne, na czym mu zależy to krowy, które hoduje na mleko, mięso i skórę. „To tylko zwierzęta” – przekonuje sam siebie, prowadząc krowę na rzeź. Bernard ma żonę Annę i dobrze prosperujące gospodarstwo. Mężczyzna zawsze wie, jak pomnożyć majątek a gdy nad Skowycze nadciągają ulewy, buduje zbiornik na wodę. Bardzo to roztropne, ponieważ po wielkim deszczu nadchodzi susza, straszliwa niczym warmińska apokalipsa. Latają po wsi dyduki, diabły, biesy, licho się panoszy a zmarli wracają do żywych. Nie wiadomo czy Bóg, czy bezlitosna natura stoi za nieszczęściem. Pierwsze sygnały widać było od dawna, lecz nikt ich nie odczytał, może tylko podwórkowe psy. Witten jako jedyny ma dość wody, by przeżyć wielką suszę, lecz czy podzieli się nią z sąsiadami? Los skowyczan leży w rękach Bernarda, ale on wie, że na Warmii działają siły, którym nie powinno się przeciwstawiać.

„Pieśni łaciatych krów” to znakomita proza utrzymana w poetyce realizmu magicznego. Książkę docenią wyrobieni czytelnicy, zachłysną się nią ci, którzy kochają Warmię, nawet tak, jak ja, miłością nieodwzajemnioną. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś tak pięknie pisał o tym kawałku ziemi, gdzie „latem jeziora są płaskimi słońcami, zimą – pokrywą z ołowiu. Powietrze jest tutaj rześkie i wysusza łzy” (s.10). Podejrzewam autora o rozgryzienie ludzkiej natury i niecodzienną wrażliwość na to, co w świecie dobre i złe. Publikacja z wyższej półki. Bardzo polecam. Oprawa twarda, szyta.