Archiwum kategorii: LITERATURA POPULARNONAUKOWA I NAUKOWA

Nowa galeria kotów. Druga odsłona sztuki z pazurem

 

Autorka: Susan Herbert
Wydawnictwo Media Rodzina

Susan Herbert (1945-2014) to angielska artystka, która jako pierwsza wstawiła koty do słynnych obrazów. Jest autorką kilku książek opowiadających o historii sztuki i kociej arystokracji. Cieszy się międzynarodowym uznaniem za hiperrealistyczne akwarele przedstawiające te udomowione zwierzęta w scenach zapożyczonych z filmu, sztuki, opery, baletu i literatury.

„Nowa galeria kotów. Druga odsłona sztuki z pazurem” to kontynuacja „Galerii kotów”. Herbert otwiera album iluminacją z XV-wiecznego manuskryptu. Wkomponowuje kocie mordki do prac Fra Filippo Lippiego, Sandra Botticelliego, Leonarda da Vinci, Hieronima Bosha i wielu innych słynnych malarzy.

Elementem wspólnym wszystkich prac artystki jest kolorystyka, która znacznie odbiega od tej oryginalnej i określa indywidualny styl. Publikację zamyka obraz François’a Fleminga „Księżna Zinaida Jusupowa i jej synowie w Archangielsku” datowany na 1894 rok. Mamy więc do czynienia z dużym przekrojem czasowym – od średniowiecza do impresjonizmu.

Książka nie zawiera tekstu. W całości wypełniona jest obrazami. Spodoba się miłośnikom kotów, a młodszych czytelników zachęci do obserwowania oryginalnych dzieł sztuki i zmieniania ich zgodnie ze swoimi zainteresowaniami.

Oprawa twarda, szyta.

Traktat o dobrym przygotowaniu się do śmierci

Autor: Św. Robert Bellarmin

Wydawnictwo: Rosa Mystica

 

Propozycja wydawnictwa Rosa Mystica to polskie tłumaczenie traktatu „De arte bene moriendi” Roberta Bellarmina, Doktora Kościoła, które ukazuje się jako czwarty tom serii „Patrologia Tridentina”. Akademicka z wyglądu, polska-łacińska edycja, poprzedzona 200-stronicowym wprowadzeniem (acz – zaznaczmy – przedrukowanym za książką z 1930 r., przygotowaną przez jezuitów, zatroskanych niepamięcią o świętym) jest poważną nowością, przynajmniej biorąc pod uwagę dotychczasowe upodobania wydawnictwa. Rosa Mystica to nade wszystko katolicka fundacja, specjalizująca się w krzewieniu Słowa Bożego, walcząca z „głoszeniem ewangelii bez krzyża” i „marginalizowaniem udziału Maryi w historii zbawienia” (cytat za statutem, drukowanym też w kolejnych książkach RM). Misję wydawnictwa fundacji znaczą tytuły publikacji, kierowanych do spragnionych pocieszenia duchowego w mrocznych czasach, jak choćby: „Zraniona owieczka”, „Czyńcie, cokolwiek wam powie” albo „Czas Maryi” (w przygotowaniu). Znajdujemy też publikacje kierowane do stęsknionych za duchowością czasów przedsoborowych, oczekujących bliższego zjednoczenia społeczności rzymskich katolików z postawą stania na straży dogmatu i tradycji – tu choćby przygotowywana „Msza Święta Trydencka” może być wyrazistym reprezentantem.

Dobrze więc, że praca ks. Jakuba Korczaka – tłumacza tego dzieła – uzyskała imprimatur i odpowiednią oprawę w ramach osobnej serii tegoż wydawnictwa, gdzie prezentuje się nieco godniej – mamy bowiem do czynienia z XVII-wiecznym traktatem teologicznym, świadectwem kultury kontrreformacji, ważnym tekstem zarówno z punktu widzenia dziejów duchowości katolickiej, jak i dziejów polskich translacji książki religijnej. Byłoby dziwne wydać tego klasyka światowej teologii katolickiej obok średniej klasy wydawnictw „pocieszycielsko-rozmodlonych”.

Bellarmin to postać istotna i znana, Doktor Kościoła i święty, raczej więc warto przypomnieć o istnieniu XVII-wiecznych świadectw jego recepcji na ziemiach Rzeczypospolitej, w tym przekładu z 1621 r., który na szczęście stał się inspiracją i pomocą także ks. Korczakowi. Ostatni polski przekład ukazał się natomiast 125 lat przed obecnym, jako kolejne ogniwo w długim łańcuchu recepcji świętego, co czyni dzieło prawdziwym longsellerem – toteż dziwi pomstowanie wydawnictwa RM na „opłakany stan rzeczy”, wiele cennych książek staropolskich spotkał gorszy los. Zaznaczmy też, że traktat Bellarmina został w obecnej edycji rozbity na dwie książki – ta obecnie prezentowana czytelnikowi to niejako volumen 4.1, ciąg dalszy znajdzie się w piątym tomie serii „Patrologia Tridentina” – co koresponduje z pomysłem samego autora, by dzieło podzielić na dwie partie.

Znajomość tematu i języka, oparcie w tradycji przekładów staropolskich oraz porównawcza lektura rozrzuconych po Europie wariantów i edycji łacińskiego oryginału (od 1620 do 1823 r.) stanowią mocną stronę tej publikacji, co nieczęsto zdarza się publikującym księżom. Działania wydawnictwa Petrus stanowią dobry przykład i przestrogę (z pominięciem znakomitego śp. ks. Jana Kracika, historyka-archiwisty), co każe pokładać spore nadzieje w działaniach konserwatywnej fundacji Rosa Mystica.

Czytelnik-profesjonał może je uznać za naiwne i będzie miał sporo racji. Nawet bez uważnej lektury łatwo stwierdzić, że ta praca, wymagająca akademickiego głosu doradczo-krytycznego, zadowala się biskupim imprimatur, publikacja bowiem nie daje żadnych informacji o procesie recenzowania w jakimkolwiek ośrodku uniwersyteckim. Książka nadto została wydrukowana bardzo szybko po uzyskaniu przyzwolenia magistratury – to zaś jest datowane na 15 listopada 2021 r., zaś recenzent słowa te pisze pod koniec stycznia 2022, gdy książka od tygodni oczekuje na opinię. To zdecydowanie zbyt krótki czas, jeśli poważnie myśli się o wysokiej jakości publikacji.

Jak wspomniano, obszerne wprowadzenie do lektury zostało przedrukowane z innej książki, skądinąd wartościowej – „Święty Robert Bellarmin T.J. […] według najnowszych i najpoważniejszych autorów”. Książkę wydali krakowscy jezuici w 1930 r. i przypomnienie tej pracy wydaje się ciekawym, ale i kontrowersyjnym zabiegiem. Tłumacz z całą pewnością dogłębnie zapoznał się z traktatem Bellarmina i trudno uwierzyć, że nie miał pomysłu na własne wprowadzenie, prezentujące zarówno skrót biografii świętego, jak i objaśnienie samego „Traktatu…”. W obecnej postaci edycja ta wydaje się pod pewnymi względami pójściem po najmniejszej linii oporu i próbą sztucznego wydłużenia książki (tym bardziej, że biografia Bellarmina z 1930 r. sama mogłaby stać się podstawą kolejnej książki wydawnictwa Rosa Mystica). Zabieg ten wydaje się nieuzasadniony.

Na uwagę zasługuje także zmarginalizowanie tradycji, na której budował Robert Bellarmin. Polskie tłumaczenie tytułu – „Traktat o dobrym przygotowaniu się do śmierci” – jest błędne, dzieło wszak nazywa się „De arte bene moriendi”, a więc „O sztuce dobrego umierania”. Tłumacz przyznał się do wprowadzenia zmiany, ale zrobił to dość niefrasobliwie, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak wiele odbiera Świętemu Doktorowi Kościoła, który nawiązał do wielkiej, średniowiecznej tradycji traktatów tego typu. Podręczniki dobrego umierania stanowiły istotny składnik dawnej kultury mortualnej, niemałej klasy intelektualiści mieli na koncie takie dzieła, by wspomnieć tylko Jana Gersona czy – naszego krajana – Mateusza z Krakowa. Obecnie pieczołowicie badane i profesjonalnie wydawane (wystarczy przypomnieć nawet świeże książki i edycje Profesora Macieja Włodarskiego!) pokazują, że „ars moriendi” istotnie była sztuką w starożytnym sensie tego słowa (czyli czymś, czego można się nauczyć, przechodząc punkt po punkcie do określonego celu, kierując się pewnymi zasadami) – dokładnie tak samo o swoim traktacie myślał Św. Robert Bellarmin i trudno uwierzyć, że tłumacz nie wyczuł zasady konstrukcyjnej dzieła, które przekładał. Szkoda, bo XVII-wieczny traktat „De arte bene moriendi” mógłby stać się cennym ogniwem badań nad wielką tradycją literacką i teologiczną, a tak po prostu zawiśnie w czytelniczej i badawczej próżni.

Książkę polecam jako świadectwo, późne ogniwo niemałej wagi motywu literacko-ikonograficznego, zarazem licząc na poprawę i zadośćuczynienie ze strony wydawnictwa Rosa Mystica, skoro ma się pojawić ciąg dalszy przekładu Bellarmina w osobnym tomie. Recenzja niechaj więc zostanie potraktowana jako forma zadania pokuty.
Z pokorą i ubolewaniem,
etc. etc.

Atlas tamtych światów


Autor: Edward Brooke-Hitching

Wydawnictwo: Rebis

 

Autor znany z pasji do map – czy też: „nieuleczalny mapoman” – może być kojarzony przez polskiego czytelnika ze swoich poprzednich, artystycznie wręcz wydanych książek, z których ostatnią był „Atlas lądów niebyłych” (nieco wcześniej ukazała się natomiast najbardziej chyba niezwykła z jego książek, „Biblioteka szaleńca”, w której śledził i prezentował zaiste szaleńcze wymysły w dziejach wydawania książek, jak publikacje spisane krwią, oprawione w ludzką skórę, edycje książek większe od człowieka lub przeciwnie – niewidoczne gołym okiem, a także najdziwniejsze apokryfy, w tym zapis procesu wytoczonego Jezusowi przez Księcia Ciemności). W „Atlasie tamtych światów” nasz przewodnik-Wergiliusz zaprasza w podróż po najrozmaitszych wyobrażeniach tego, czego nie można zobaczyć. Jak sam Brooke-Hitching zachęca do lektury: „to opowieść o mapowaniu [tego], czego nie da się zmapować” (s. 10).
Oprowadzając nas po piekłach, czyśćcach i niebiosach, Edward Brooko-Hitching nie tworzył, co ważne, przewodnika po religiach i duchowościach. Jak zaznacza, nie pytał „jak i dlaczego?”, interesowało go natomiast pytanie „gdzie?”. Znaczy to, że nie jest to książka z przecięcia nauk spod znaku antropologii historycznej i religioznawstwa – jak choćby „Historia raju” znakomitego badacza, śp. Jeana Delumeau – zaś sens duchowy może być tu zaledwie jedną z konsekwencji tej lektury, wcale nie najważniejszą. Paradoksalnie, najważniejsze w tej zaświatowej wędrówce było uchwycenie fizyczności, wskazanie palcem. Jest więc w zacięciu autora coś z najnowszego przekładu „Boskiej komedii”, o którym dawno temu, gdy tłumacz Jarosław Mikołajewski, ledwo zaczynał pracę, Ryszard Kapuściński mówił, że brzmi niczym „reportaż z piekła”.

Autor zaczął pracę nad dziełem w 2011 r., grzebał w antykwariatach, objeżdżał świat poszukując straganów ze starociami, fotografował najprzeróżniejsze zabytki kartografii, książki drukowanej czy mniej znane dzieła malarskie. Reportaż ten – trzymajmy się pomysłu Kapuścińskiego – zawiera rzeczy kojarzone (Michał Anioł, Hieronim Bosch, danse macabre czy William Blake) obok cudów wyobraźni mniej znanych nacji – przykładem fotografia północnoperuwiańskiego naczynia (może liturgicznego) w kształcie trupa z wielkim jak armata szczegółem anatomicznym, co – jak w swym wywodzie wskazuje autor – świadczyć może o aktywności seksualnej umrzyków. Trzeba więc przyznać, że obok grozy jest też pocieszenie w tej piekielnej podróży. Polskiego czytelnika może zasmucić brak elementu słowiańskiego, ale to akurat dziwić nie powinno, danych jest zbyt mało, a te z książek, które oferują wiedzę o słowińskich zaświatach, bazują zwykle na domyśle i fikcji rodem z kiepskiego fantasy.

Zastanowić się jeszcze tylko można, czy ta piękna książka nie jest aby czymś, co lepiej mieć dla siebie na zawsze i czy, w związku z tym, biblioteka powinna ją mieć w swoich zbiorach. Z drugiej strony – książnica to też miejsce na rzeczy ładne, więc czemu nie?
Oczywiście polecam, wspaniale wydana rzecz, gruba, szyta okładka.

Masoni. Architekci nowoczesnego świata

Autor: John Dickie                                                  Wydawnictwo: Czarna Owca

 

Największą tajemnicą masonerii jest to, że żadna tajemnica nie istnieje” – jak uczy od lat Pierwszy Mason Rzeczypospolitej Profesor Tadeusz Cegielski, historyk specjalizujący się w dziejach m.in. własnej organizacji, a także wykładowca UW, gdzie z pasją opowiada o historii filmu, wreszcie autor kryminałów (niezłych, jego „Głowę” napisaną na 200-lecie uczelni pewnie macie Państwo w swoich zbiorach) i popularyzator wiedzy (choćby wystawa „Pro Publico Bono” sprzed paru lat – o masonerii właśnie – którą oglądaliśmy w Muzeum Narodowym w Warszawie była jego przecież dzieckiem, dziś oczywiście niemile widzianym). Jakby na przekór tej dość oczywistej już narracji Cegielskiego zewsząd zalewają półki księgarskie książki dwojakiego rodzaju: najpierw, powiedzmy, ultrakonserwatywne, śledzące i tworzące spiski masonów, którzy pragną przejąć władzę nad światem (zupełnie jakby warto było rządzić takim chaosem…); z drugiej strony pojawiają się książki wprawdzie walczące z diaboliczną legendą tych jakoby satanistów, ale sprzedawane w specyficzny sposób, jako efekty wielkich śledztw, w których autorzy „wreszcie odsłaniają prawdę o tajemnicy”. Ta druga kategoria jest jakby przyjaźniejsza w odbiorze, choć apologetyczny ton tych pozycji aż nazbyt kłuje w oczy, nie wspominając o tym, że pisują tak niekoniecznie znawcy historii, dyplomacji, kultury i literatury XVIII w. A to warunek sine qua non, by jakkolwiek się wypowiadać.
Sytuacja polska jest specyficzna. O ile rynek zachodni naprawdę produkuje wiele treści masonologicznych (w tym niby-pochodnych, jak: alchemia, różokrzyżowcy, iluminaci, hrabia Saint-Germain itd. itp.), o tyle u nas wciąż posucha. Jeśli idzie o poważne publikacje naukowe i popularnonaukowe wymienić trzeba „Tajemnice masonów” ww. Cegielskiego (prosta w odbiorze, dobrze napisana, choć niedługa książeczka) i tegoż autora „Ordo ex chao” (poważniejszy kaliber, praca habilitacyjna jednak!). Warto wspomnieć „Antologię poezji masońskiej” Pierwszej Damy Masonerii Polskiej Elżbiety Wichrowskiej (też badaczki z UW). Te trzy wymienione to teraz białe kruki, wydane w minimalnym nakładzie. Lepiej nieco prezentuje się sytuacja ze starszą klasyką, czyli pracami Ludwika Hasa, jak „Sekta farmazonii warszawskiej” – marksista-trockista Has był tak profesjonalny i bezstronny w swych badaniach, że nawet niezdolni do zaakceptowania jego wyborów ideologicznych masoni umilili mu pracę stypendium i członkostwem honorowym później. Powieści z wyrazistym wątkiem masońskim też się zdarzają (choćby „Zaginiony symbol” Dana Browna), acz jakoś wiele tego nie ma. Ze strony teoretyków-spiskowców – najczęściej poczytnych partaczy i jadowitych krzykaczy – najwięcej znajdziemy oczywiście w internecie, aczkolwiek najbardziej zajadły, wręcz nawołujący do mordu, Stanisław Krajski co roku wydaje książkę o masonerii polskiej, już pewnie z kilkanaście tomów mu się uzbierało.

Polską specjalizacją w sprawach wolnomularskich jest też publikowanie list masonów – wybitnie plugawy zwyczaj, gdyż ma to klasyczną postać donosu, choć na swój sposób zabawny, gdy widzi się taką listę w formie jakby drzewa genealogicznego, gdzie obok siebie występują wyżej wymienieni Cegielski i Wichrowska obok Niemcewicza, wieszczów narodowych, Jana Kozietulskiego, polskich monarchów, Jana Józefa Lipskiego, Janusza Maciejewskiego (śp. świetnego badacza z UW – uczelnia jest pełna masonów nie od dziś) – łatwiej wskazać kto masonem nie był, niż odwrotnie. To jednak nie odstrasza krytyków, którzy grzmią o oczywistościach i przypominają, że i Breivik był mistrzem masonerii norweskiej. Ano był, niestety. Bartoszewski też, Geremek praktycznie na pewno – czyli tak jak zabójca z wyspy Utøya musieli mieć coś na sumieniu, innego wyjścia nie ma.

Znawcy pewnie wygrzebią inne jeszcze pozycje – choćby „Dziedzictwo” Romana Dmowskiego, powieść napisaną pod pseudonimem Kazimierz Wybranowski (wznowił to – a jakże – „Nasz Dziennik”), dającą dość dobry wgląd w obsesję twórcy naszej niepodległości, który u kresu kariery popadł w manię śledzenia tzw. żydomasonerii. I tyle na naszym poletku – garstka niewidocznych, przyzwoitych książek specjalistów i cały legion potwarzy, oszczerstw i kłamstw. Ciekawe, co powiedzieliby autorzy z tej drugiej grupy, gdyby przypomnieć, że arcymasońskim tekstem w dziejach naszej kultury jest „Mazurek Dąbrowskiego”, zaś Konstytucję 3 Maja sporządzili sami wolnomularze. Nie wspominając o opiewanym w „Panu Tadeuszu” Jakubie Jasińskim i… I wielu, wielu innych.

Tak wygląda sytuacja w Polsce. Tu masoneria jest wywrotowa i wolnościowa, jest też wyraźnie związana z tradycjami XVIII-wiecznego racjonalizmu, toteż będzie siłą rzeczy kojarzona z lewicą, ateizmem, komunizmem nawet. W USA odwrotnie – jest to dżentelmeński ruch konserwatywny, zdecydowanie chrześcijański (choć ludzie przecierają oczy ze zdumienia, gdy tę sprawę przypomnieć), stanowi istotny element kultury towarzyskiej. Wreszcie – Amerykę od zera zbudowali właśnie masoni. Tam żaden polityk, koszykarz, sprzedawca czy muzyk nie ma powodu ukrywać swej przynależności i obnosi się jak paw z precjozami masonerii, fartuszkami, pierścieniami, koszulkami z nadrukowaną Świetlistą Deltą. Toteż raczej z Zachodu – jeśli w ogóle – docierają do nas ciekawe publikacje świadczące o istnieniu innej niż diaboliczna twarzy wolnomularstwa.

John Dickie, którego „Masoni” niedawno zawędrowali na polski rynek, to jeszcze inna sytuacja, choć wyraźnie nawiązująca do tradycji amerykańskiego entuzjazmu. Brytyjski italianista, który wyraźnie badaczem oświecenia nie jest (pracował choćby nad historią sycylijskiej mafii i to dzięki tej książce zyskał wielką popularność) starał się uchwycić fenomen masonerii w sposób na naszych ziemiach wciąż nieznany szerszym rzeszom – śledząc konkretne postacie, mity, obyczajowość masońską pokazuje, że każda masoneria w każdym kraju jest zależna od czasów, w których funkcjonuje. Czym innym będzie w swojej ojczyźnie, Anglii, na początku XVIII w., i czymś zupełnie innym we Francji, gdzie schronili się spadkobiercy katolickich Stuartów; inna jest funkcja, status (a nawet zakres funkcjonowania czarnej legendy) masonów za Oceanem, inna zaś w Starym Świecie. Nadto, by oceniać zjawisko trzeba zrozumieć poetykę tekstów masońskich, zdawać sobie sprawę z tego, że masoni zawsze lubili i lubią nadal pewien symboliczny język, za którym nie kryją się żadne Skarby Sezamu czy klucze do piekła, gdzie u boku Szatana chcieliby rządzić naszymi duszami. Czyli uświadomić sobie, że żadna tajemnica nie istnieje. Jeśli ktoś z polskich czytelników ma chęć poczytać o doświadczeniach inicjowanego, polecam „Popioły” Stefana Żeromskiego, gdzie w 2. tomie mamy pełen wgląd w jakoby ukrywane przed światem sprawy. Rytuał masoński można zobaczyć też w ekranizacji i wszystko to jest zgodne z prawdą, Żeromski zresztą miał dostęp do odpowiednich materiałów. Podręczniki odprawiania rytuałów można sobie kupić na allegro, podobnie jak fartuszki i wszelkie utensylia (sami masoni tak się zaopatrują). Wszystko jest na wierzchu – i o tym jest też ta książka. Sprawnie napisana, gruba szyta oprawa. Oczywiście polecam, licząc na zapuszczenie macek masońskiego spisku w bibliotekarstwie województwa mazowieckiego.