Archiwa tagu: recenzje

Spirala. Zwierzenia projektanta

 

Autorzy: Roman Duszek, Elżbieta Satalecka
Wydawnictwo Karakter

 

Głównym bohaterem książki jest Roman Duszek – projektant grafik, pedagog, absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, autor znanych projektów znaków firmowych.

Wstęp do publikacji stanowią dwa teksty uczniów Romana Duszki: Jerzego Porębskiego i Michała Stefanowskiego. Zwierzeń artysty wysłuchała Ewa Satalecka – projektantka, dziekan wydziału Sztuki Nowych Mediów Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych w Warszawie.

Publikacja stanowi wnikliwy portret warszawiaka. Roman Duszek urodził się przed wojną. Od najwcześniejszych lat przejawiał talent plastyczny, odziedziczony najpewniej po dziadku, malarzu. Wybrał studia na ASP i już podczas studiów zajął się projektowaniem. Zaczynał od prostych wystaw sklepowych, projektów kalendarzy i okładek do instrukcji obsługi, na przykład radioodbiornika „Twist”. Jego mocną stroną było liternictwo, szlifowane już w szkole podstawowej, na zajęciach z kaligrafii. Stało się podstawą do bardzo udanych projektów znaków graficznych.

Każdy projektant miał swój sposób na znalezienie pomysłu. Jednym z nich było tworzenie mapy określeń bezpośrednio lub pośrednio wiążących się z tematem. Niektóre z nich dało się zobrazować. Tak powstawał zbiór, z którego można było czerpać.

Czarno-białą wersję znaku uznawano za najważniejszą i wymaganą na wszystkich konkursach. Kolor dodawano później, na etapie realizacji. Grafików specjalizujących się w projektowaniu znaków nazywano „znakowcami”.

Duszek miał już spory dorobek, kiedy zdecydował się na wyjazd do Paryża i pracę w agencji Lonsdale. Tam poznał podstawy analizy rynku, zwariowane tempo i stres, który towarzyszył zdobywaniu dużych kontraktów.

Książka prezentuje bogaty dorobek artysty. Znajdziemy w niej przykłady prac, szczegóły dotyczące współpracy z Telewizją Polską i powstawania logotypu Dziennika Telewizyjnego, opis realizacji wykonanych dla Fabryki Samochodów Osobowych, Rometa, centrali handlu zagranicznego Coopexim, Polskich Linii Lotniczych LOT, hotelu Viktoria i Metra Warszawskiego. To w większości powszechnie znane logotypu, utrwalone w pamięci kilku pokoleń.

Roman Duszek chętnie dzieli się z czytelnikiem swoim doświadczeniem, opowiada o pracy i życiu prywatnym.

Polecam. Oprawa miękka, klejona, kolorwe ilustracje i zdjęcia.

Toffi

 

Autorka: Sarah Crossan
Wydawnictwo Dwie Siostry

 

Sarah Crossan to irlandzka autorka książek dla dzieci i młodzieży, filozofka, literaturoznawczyni i nauczycielka. We wcześniejszych przeglądach omawialiśmy jej książki: „Tippi i ja” (p. 7/2020), „My dwie, my trzy, my cztery” (p. 24/2018) oraz „Kasieńka” (p. 5/2016).

„Toffi” to wierszowana opowieść o nastoletniej Allison, która ucieka z domu przed agresywnym ojcem. Próbuje odnaleźć dawną partnerkę ojca Kelly-Anne. Liczy na to, że znajdzie u niej schronienie, ale jest jeszcze za mała, żeby planować dalszą przyszłość i przewidzieć konsekwencje swojej ucieczki. Błąka się po nadmorskim miasteczku. Nie ma pieniędzy i nie ma gdzie spać.

Znajduje zaniedbany dom i pustą szopę w ogrodzie. Okazuje się, że posesja należy do staruszki Marli, która cierpi na demencję. Nie rozpoznaje ludzi, nie ma poczucia czasu. W młodziutkiej dziewczynie widzi swoją dawną przyjaciółkę – Toffi. Zaprasza ją do domu. Allison wykorzystuje chorobę kobiety. Chowa się w pustych pokojach jej domu, podkrada pieniądze, ale kiedy trzeba pomaga, przygotowuje posiłki, podaje lekarstwa i sprząta.

Ciągle wracają do niej złe wspomnienia, awantury w domu, wyzwiska i bicie. Bohaterka ma niskie poczucie własnej wartości. Nie ma znajomych, do których mogłaby się zwrócić ze swoimi problemami. Zaprzyjaźnia się ze starszą panią.

Czas w powieści płynie wolno, momentami bardzo się dłuży. Autorka posługuje się poetyckim językiem. Pojedyncze słowa, fragmenty zdań oddają stan ducha bohaterki, która jest tylko dzieckiem, nie rozumie dlaczego najbliższe osoby zadają jej ból.

Powieść oryginalna, łatwa w odbiorze, odpowiednia dla nastoletniej młodzieży.

Oprawa miękka, klejona.

Książka dla psa

 

Autorki: Monika Hanulak, Grażka Lange
Wydawnictwo Dwie Siostry

 

Grażka Lange prowadzi pracownię Ilustracji na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jej asystentką jest Monika Hanulak – graficzka, ilustratorka, projektantka książek i plakatów.

Wspólnie stworzyły „Książkę dla psa”. To bardzo oszczędna pod względem treści publikacja, która w subtelny sposób pokazuje niezwykłą wieź łączącą człowieka z psem.

Relacja jest oparta na wzajemnym zaufaniu. Zwierzę nie mówi, ale całym ciałem wyraża radość, smutek, strach i zmęczenie. Autorkom udało się uchwycić psie miny. Na dużej białej powierzchni widzimy wielkiego futrzaka. Jest wycięty z brązowego papieru, czasami lekko naszkicowany ołówkiem. Leży do góry brzuchem, śpi albo bawi się patykiem, wyczekuje, słucha albo udaje, że nie słucha, żebrze o chrupki, wstydzi się, szykuje do ataku albo prosi o spacer.

Książka inspirująca, oryginalna, piękna w swej prostocie, zachęcająca do obserwowania domowych pupili.

Polecam. Oprawa twarda, szyta, matowy papier, większy format.

Książka dla kota

 

Autorki: Monika Hanulak, Grażka Lange
Wydawnictwo Dwie Siostry

 

Grażka Lange prowadzi pracownię Ilustracji na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jej asystentką jest Monika Hanulak – graficzka, ilustratorka, projektantka książek i plakatów.

 

Kot byłby zadowolony z „Książki dla kota”, bo cała jest o nim właśnie. O tym, że jest piękny, ma długi ogon, piękne oczy, lśniące wąsy, ale też ostre pazury. Lubi się chować w koszykach, pudełkach i wazonach. Poluje na myszy i ptaki. Robi to, na co ma ochotę.

Miłość człowieka do kotów oparta jest na całkowitej akceptacji. Kot jest zwierzęciem niezależnym, wolnym i dumnym. Ludzi traktuje jak służących. Ich obowiązkiem jest podawanie najlepszej jakości karmy, sprzątanie kuwety, otwieranie i zamykanie drzwi lub okien.

Autorki znają dobrze zwierzę i idealnie oddają jego naturę. Sylwetka kota wypełnia białą stronę, skrada się, przeciąga, drapie, poluje, myje się i śpi.

Publikacja artystycznie ciekawa, oryginalna tekstowo, chociaż bardzo oszczędna. Zachęca do podejmowania działań twórczych.

Polecam. Oprawa twarda, szyta, większy format.

Ostatnia z Krwi

Autorka: Aleksandra Pilch

Wydawnictwo: Papierowy Księżyc

Druga powieść Aleksandry Pilch, która wbrew pozorom nie ma – o ile udało się recenzentowi ustalić – wiele wspólnego ze śp. Jerzym Pilchem. Pierwszą jej książką był ponury erotyk „Nasze ciała” (nieco pornograficzna według jednych, znakomita dla innych opowieść o trójkącie i stalkingu; brak recenzji na żadnym przeglądzie na Koszykowej – a szkoda!), który uzyskał sporo dobrych opinii czytelniczek i trochę, eufemistycznie mówiąc, zachęt do popracowania nad stylem i wyeliminowania choć części wulgaryzmów. Autorka niewątpliwie jest oczytana we współczesnej prozie z niższej, średniej i ambitniejszej półki, publikuje wiele recenzji. Jak można się łatwo dowiedzieć, żywi się kawą (pewnie czarną), ciągle słucha muzyki i – tu cytat ze skrzydełka książki – swoje „tablice inspiracyjne z Pinteresta nie zawsze może oglądać publicznie”. Czyli natura prozy Pani Aleksandry musi być skomplikowana i wyuzdana. Zapowiada się więc ciekawie, tym bardziej, że drugą jej powieść zdobi niemałej klasy grafika, przedstawiająca  półmartwe jakby lica czerwonowłosej, piegowatej i bladej jak wampir, zakapturzonej niewiasty o urodzie dla koneserów literatury z tego typu zdobieniami.

Jak na złość, „Ostatnia z krwi” to… powieść fantasy dla młodzieży, choć raczej nieco starszej (sama Pilch występuje w sieci jako recenzentka i autorka książek z kategorii new adult). Czerwonowłosą z okładki należy chyba utożsamić z główną bohaterką książki, noszącą kusząco-biblijne miano Delillah Roy. Jest ona – zaznaczmy od razu – czarownicą, zaś w jej świecie (współczesnym, ale fantastycznym) istot podobnych nie brakuje. Obok ludzi są więc znający arkana czarodzieje i wiedźmy, są wilkołaki i wampiry, są też tajemniczy zmiennokształtni. Delillah należała do sabatu Krwi (czyli jednego z czarowniczych zgromadzeń albo, że tak powiem, kovenów, by zapożyczyć się w języku grup wicca), ale ten został wymordowany, dziewczyna zaś jakimś cudem ocalała i szuka sposobu na przetrwanie. Znajduje go początkowo w ciągłej ucieczce, ale – choć niezłomna, silna i wojownicza – wciąż pakuje w tarapaty, poszukując chwili wytchnienia (nawet ewangelizująca przechodniów zwariowana staruszka jest w stanie zachęcić przemęczoną wiedźmę do wizyty w kościele, gdzie pewien ksiądz niechybnie udzieli jej schronienia). Beznadziejna wędrówka zmienia się w żądzę zemsty, gdy Delillah staje w obliczu możliwości połączenia sił z wrogami.

Akcja nabiera tempa i już do końca pędzi na złamanie karku, aż do nieoczywistego zakończenia. Lekturę zaczynamy in medias res, zaś świat magii i okrutnych, prastarych ras poznajemy w reminiscencjach. Wielu czytelnikom może to przeszkadzać, nie ma tu bowiem chwili wytchnienia. Z drugiej strony – książka jeszcze prawie nikogo nie znużyła, było natomiast wielu, których Pilch właśnie oczarowała (oczywiście czytelnik musi być choć trochę zaprzyjaźniony z fantastyką dla młodzieży, gdyż miłośnicy „Wiedźmina” czy klasycznej fantasy zwyczajnie rzucą to w kąt po kilku zdaniach). Odbiorcę więc dość łatwo zdefiniować. I z całą pewnością można stwierdzić, że książka spodoba się, jeśli trafi we właściwe ręce. Aleksandra Pilch, porzucając na chwilę erotykę i romanse, nabrała nieco warsztatu, dłużej przemyślała fabułę i osiągnęła przynajmniej znaczną część zamierzonego celu. Jest szansa, że powrót do literatury dla dorosłych będzie już w pełni dojrzały, zaś kolejne odsłony jej pisarstwa fantastycznego (albo z kategorii urban fantasy, jak „Ostatnia z krwi”) przyniosą równie udane rezultaty. Według recenzenta ten progres zasługuje na pochwałę. Podobnie jak oprawa graficzna książki (dobra okładka to połowa sukcesu, a przepis na takowy Pilch musi już znać, bo czytelniczki wprost ujęła za serca sama pierwsze strona, głównie dzięki ilustracji Dominika Brońka). Polecam, miękka, klejona okładka.

Zadupia

Autor: António Lobo Antunes

Wydawnictwo: Noir sur Blanc

 

„Zadupia” to polskie tłumaczenie wydanej w 1979 r. powieści „Os Cus de Judas” (Nieba Judasza), drugiej w dorobku Antunesa (poprzednio ukazały się po polsku dwie: „Podręcznik dla inkwizytorów” oraz „Karawele wracają”). To portugalski klasyk, arcydzieło iberyjskiej literatury XX wieku, warto też pamiętać, że autor był kandydatem do literackiej Nagrody Nobla – w 1998 r. wygrał jednak Jose Saramago. Niestety, większość dorobku Portugalczyka wciąż oczekuje na polski przekład.
Jak w licznych innych książkach, Antunes rozlicza się w przeszłością swojego kraju, zwłaszcza z czasami dyktatury Salazara (nawiasem mówiąc: przedwojenna polska publicystyka stosowała na określenie reżimu tzw. Nowego Państwa termin… Nowy Ład. Tłumacz w przedmowie skrupulatnie to odnotował, acz bez dodatkowego komentarza). Tytuł polskiego przekładu – choć jakże daleki od tytułu portugalskiego – chyba dość dobrze oddaje ducha narracji, która prowadzona jest przez Europejczyka, ale jakby czującego się obywatelem odludzia – by nie rzec: właśnie zadupia – niby to Europa, choć dziwnie marginalna, ciężko oddychająca swą nieodległą, nieprzepracowaną kolonialną przeszłością. Rozliczenie z doświadczeniem wojny a Angoli prowadzone jest w narracji na wzór pijackiego monologu, który, stopniowo odkrywając okrucieństwo każdej wojny, prowadzi do wniosku, że człowiek w przeszłości odarty z godności może już nie mieć wizji swojej własnej… przyszłości. Antunes to specjalista od takich spraw, po powrocie z horroru Angoli został psychiatrą i na praktyce roboty mu nie brakowało – 14 roczników poborowych dało łącznie 90 procent młodzieży męskiej Portugalii. To wystarczająco wiele, by monolog bohatera tej powieści uznać za ciche wspomnienie całego narodu – a mówimy przecież o wojnie prowadzonej w imię, by skorzystać z języka oficjalnej propagandy, „cywilizacyjnej misji wobec dzikich”, „krzewienia chrześcijaństwa”, odzyskiwania rdzennych [sic!] ziem Portugalii.
Dość trudna pewnie w lekturze dla niektórych czytelników z uwagi na zawiłe, wielopoziomowe zdania (rekordzistą jest zdanie na 6 i pół strony) odtwarzające sposób myślenia człowieka straumatyzowanego. Mimo to – absolutnie znakomita. Wiele też tłumaczy przedmowa Wojciecha Charchalisa, który dzieło to przełożył, jak również opatrzył przypisami. Stanowczo polecam, miękka, klejona oprawa.

Opakowania czyli perfumowanie śledzia. O grafice, reklamie i handlu w PRL-u

 

Autorka: Katarzyna Jesiołek
Wydawnictwo Marginesy

 

Katarzyna Jasiołek jest polonistką, autorką książek o wzornictwie. Regularnie pisze do tytułu branżowego „Szkło i Ceramika”, prowadzi blog heliotropvintage.pl poświęcony wydarzeniom związanym z wzornictwem, architekturą, fotografią i modą; nagrywa podcasty – rozmowy z artystami, rzemieślnikami i kolekcjonerami.

Jesiołek przygląda się epoce PRL-u przez pryzmat estetyki opakowań popularnych produktów. Uważa, że wiele już powiedziano o powojennej grafice użytkowej, polskiej szkole plakatu, okładkach książek i znakach graficznych. Teraz pora przyjrzeć się bliżej pojemnikom, kartonom, słoikom i butelkom, które ktoś ozdobił artystycznym detalem.

Rozpoczyna od wystaw sklepowych, które zdaniem ówczesnych władz „świadczyły o kulturze społeczeństwa i stanowiły odbicie poziomu życia…”. Dekorowaniem witryn zajmowali się specjaliści. W swoje pracy kierowali się kilkoma zasadami: produkty luksusowe eksponuje się indywidualnie, nie zestawia się razem kilku czarnych produktów, towar na ekspozycji musi być odkurzony, wyprasowany i czysty.

Zawód dekoratora nie należał do łatwych. Była To praca fizyczna, mycie, sprzątanie i montaż ciężkich elementów. Brakowało materiałów plastycznych. Królowała bibuła, tektura, drewno, kolorowe plastiki, a potem styropian. Wystawy zmieniały się zgodnie z kalendarzem świąt i pór roku. Dekoratorzy mogli prezentować swoje talenty na konkursach i wystawach krajowych, ale prestiż zawodowy był niski. Absolwenci liceów plastycznych szybko znajdowali pracę, bo nowe domy towarowe potrzebowały całej rzeszy specjalistów do eksponowania towarów na półkach i opracowania wszelkich plansz informacyjnych. 

Producenci wiedzieli, że opakowanie kształci gusty i jest podstawowym środkiem reklamy, ale pakowanie towarów nie było sprawą najważniejszą w czasach „odbudowy gospodarki narodowej”. Władza zamierzała „ustawić gospodarkę opakowaniami na przodującym, socjalistycznym poziomie”, co oczywiście wykluczało jakiekolwiek kapitalistyczne inspiracje.

W publikacji znajdziemy dużo zdjęć opakowań produktów codziennego użytku, kosmetyków, leków, słodyczy, zapałek. Dzisiaj oglądamy je z zachwytem, bo mienią się kolorami, przyciągają uwagę oryginalnym kształtem liter i detalem. Autorami tych najpiękniejszych są znani twórcy. Koperty płyt winylowych projektował Wojciech Zamecznik, Olga Siemaszko, Waldemar Świerzy czy Bohdan Butenko. Pudełka wedlowskich czekoladek zdobiły prace Zofii Stryjeńskiej. Większość opakowań miała długie życie. Butelki trafiały do skupów, metalowe pudełka i puszki służyły do przechowywania drobiazgów, kolorowe kartoniki były wykorzystywane przez dzieci na zajęciach technicznych.

Powołana specjalnie Komisja do spraw opakowań miała zadbać o wizerunek towarów eksportowych. Tymczasem w polskich sklepach spożywczych królował szary papier. Owijało się nim nawet mięso.

Lektura publikacji jest sentymentalną podróżą dla tych, którzy dobrze pamiętają sklepowe polowania i łupy zapakowane w papier z logotypem Domów Towarowych Centrum, lub luksusowego Pewexu. Nie można się od tej książki oderwać.

Autorka sięga do czasopism branżowych, wspomnień dekoratorów oraz pracowników centrali handlowych. Prezentuje zmieniającą się wizję reklamy, realizowaną w różnych zakładach przemysłowych, a sterowaną przez władzę ludową.

Publikacja ciekawa, wyczerpująca temat, napisana przystępnym językiem, okraszona anegdotami i dobrze dobranymi cytatami.

Polecam. Oprawa miękka utwardzona, kolorowe zdjęcia, bibliografia, przypisy.

Andrzej Dąbrowski. Do zwariowania jeden krok

 

Autorka: Agnieszka Matynia-Dąbrowska
Wydawnictwo Czytelnik

 

Autorką książki jest dziennikarka radiowa i telewizyjna, a prywatnie żona Andrzeja Dąbrowskiego.

Wybitny perkusista, wokalista, kierowca rajdowy, fotograf, reporter, człowiek o wielu talentach, opowiada o swoim dzieciństwie. Sięga pamięcią do Kolonii Wileńskiej i powojennej ucieczki do Szczawnicy. Jego przodkowie należeli do artystycznej bohemy. Babcia ze strony ojca pochodziła ze słynnej malarskiej rodziny Lefflerów. Matka, córka aktorów, bardzo wcześnie zaczęła występować na scenie i także została popularną aktorką.

Rodzina Dąbrowskich przeniosła się do Krakowa, gdzie Andrzej uczęszczał do szkoły podstawowej. W ramach odszkodowania za mienie utracone w Wilnie, przydzielono im domek na przedmieściach Krynicy-Zdroju. Tam przez wiele lat spędzali wakacje. Dąbrowski wspomina pierwsze sportowe ambicje i marzenie o tym, by zostać bokserem. Opisuje pociąg do myślistwa i polowań, który odziedziczył po ojcu.

Przypadek sprawił, że zaczął uczyć się w liceum muzycznym. Został przyjęty do klasy fortepianu, ale profesor Józef Stojko szybko zauważył, że ma wyjątkowe poczucie rytmu. W szkole spotkał wielu wybitnych muzyków, żywo zainteresowanych wyklętym wtedy jazzem. Na przerwach królował dixieland. Dąbrowski uwielbiał robić kawały nauczycielom. Marzył o zdobyciu prawa jazdy .

W 1957 roku wystartował w pierwszym rajdzie samochodowym i zdobył tytuł wicemistrza Polski. Potem ukończył studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie i rozpoczęła się jego przebogata kariera muzyczna, występy na warszawskim Jazz Jamboree, współpraca z Andrzejem Kurylewiczem, Wandą Warską, Wojciechem Karolakiem, Janem „Ptaszynem” Wróblewskim, Krzysztofem Komedą, Urszulą Dudziak, Michałem Urbaniakiem. Miał okazję występować ze Stanem Getzem i Artem Farmerem, fotografować Duke’a Ellingtona, Sarah Vaughan czy Counta Basiego.

Pisał i publikował w prasie reportaże o wyścigach samochodowych. Był ciągle w trasie, pomiędzy Warszawą, Wrocławiem, a Zakopanym, gdzie mieszkała jego pierwsza żona. Ze wszystkich podróży wysyłał listy do rodziców. Na ich podstawie można dzisiaj odtworzyć historię koncertów, ważnych spotkań, nagród i sukcesów. Dąbrowski uwielbiał życie w ruchu. Nie poddawał się, gdy szwankowało jego zdrowie. Jest przykładem człowieka spełnionego, który konsekwentnie realizował swoje plany.

Książka ciepła, szczera, bardzo osobista, adresowana do miłośników jazzu, fotografii i szybkich samochodów. Polecam. Oprawa twarda, szyta, czarno-białe zdjęcia, lista najważniejszych osiągnięć Andrzeja Dąbrowskiego, indeks osób. 

Kiedy tata Oli był mały

 

Autor: Thomas Brunstrøm
Ilustracje: Thorbjørn Christoffersen
Wydawnictwo Dwukropek

 

Thomas Brunstrom jest duńskim dziennikarzem i recenzentem filmowym. W 2015 roku ukazała się pierwsza książka o tacie Oli, otwierająca serię, która dzisiaj składa się już z ośmiu tomów. W poprzednich przeglądach omawialiśmy: „Tata Oli już nie chce być dorosły” (p. 4/2020), „Zwariowane wakacje taty Oli” (p. 14/2020), „Obciachowe pomysły taty Oli” (p. 16/2021).

W siódmej części tata stara się udowodnić swojej córce, że jego dzieciństwo było zdecydowanie trudniejsze, momentami nawet dramatyczne. Nie było telewizji, dzieci jadły to, co leżało akurat na stole, czyli wątróbkę, kozy z nosa i gruz. Pod choinkę tata dostawał pół pomarańczy i jeszcze musiał się nią podzielić z innymi. Kolacja była tylko w środy. Nie istniały weekendy, a w niedzielę chodziło się do szkoły dwa razy. Zęby czyszczono łopatą, a te zepsute dentysta od razu wyrywał.

Ola nie wierzy w opowieści ojca i postanawia zapytać babcię. Kłamstwo wychodzi na jaw i tacie jest wstyd. Okazuje się, że jadał codziennie pyszne śniadania, obiady i kolacje. Spał w cieplutkim łóżku, a nie w pudełku. Do szkoły chodził w butach, a nie na bosaka i to zaledwie kilkaset metrów, a nie kilkanaście kilometrów przez śnieżne zaspy.

Tata obiecuje, że więcej nie będzie kłamał. Robi się bardzo nudno i smutno. Po kilku dniach Ola błaga tatę, aby jednak czasami trochę pozmyślał, bo to jest zupełnie nieszkodliwe.

Książka jest bardzo śmieszna. Ilustracje Thorbjørna Christoffersena są znakomitym uzupełnieniem tekstu. Tata jest wielki i ledwo wciska się w dżinsy i sportową koszulkę. Ola jest przy nim taka malutka. W tle zawsze widzimy dwuletniego Edka, który bada świat, zjada książki i klocki, zakłada na głowę garnek i kręci się w kółko, co doprowadza go do mdłości.

Polecam. Oprawa twarda, szyta.

Jak być sobą

 

 

Autorka: Cath Howe
Wydawnictwo Wilga

Cath Howe jest nauczycielką i pisarką.

Bohaterem omawianej powieści jest Lucas. Mieszka w wystawnej willi. Jego tata zajmuje się finansami. To człowiek sukcesu, który uważa, że nie ma nierozwiązywalnych problemów. Mama Lukasa zmarła trzy lata temu, a ojciec właśnie zaręczył się z Vanessą. Tworzą cukierkową parę. Ona zajmuje się szyciem ubranek dla psów, a on ma tysiąc spraw na głowie i zawsze się spieszy. Zatrudniają ogrodników, sprzątaczki i opiekunkę Irenę, która ma czuwać nad chłopcem. Tak, bezimiennym chłopcem, którego nikt w tym domu nie słucha i nie kocha.

Są wakacje i wszyscy koledzy wyjechali gdzieś ze swoimi rodzicami, ale nie Lucas. On ma uczyć się dalej francuskiego i gry na pianinie oraz szykować się do kolejnego roku szkolnego. Tata przysyła mu codziennie SMS-y z planem dnia. Dodatkowo zapisuje syna na zajęcia teatralne, bo uważa, że tam oduczy się nieśmiałości. Chłopiec nienawidzi tych zajęć. Stresuje się, robi się czerwony i nerwowo drapie się po głowie.

Dziewczynka z kółka teatralnego wprasza się do jego domu. Jest wesoła i beztroska, jak dziecko. Zachwycona biega po sali balowej i bawi się fortepianem. To nie podoba się Lucasowi, on nie może sobie pozwolić na swobodę, rozrabianie, bałaganienie.

Autorka celowo przerysowuje rzeczywistość. Rezydencja przypomina plan zdjęciowy, wszyscy są przebrani, grają swoje role. Nie ma tu miejsca na uczucia, szczerość, normalność. Wątki baśniowe – śmierć matki, złe relacje z macochą, surowy ojciec – sprawiają, że zatapiamy się w tej opowieści i z wypiekami na twarzy czekamy na szczęśliwe zakończenie, uwolnienie Lukasa, przemianę złych bohaterów, ich długie i szczęśliwe życie.

Powieść świetnie napisana, warta polecenia. Wcześniej omawialiśmy tej autorki „Ella i jej sekret” (p. 10/2019). Oprawa miękka, klejona.