Archiwum miesiąca: styczeń 2022

Ostatnia z Krwi

Autorka: Aleksandra Pilch

Wydawnictwo: Papierowy Księżyc

Druga powieść Aleksandry Pilch, która wbrew pozorom nie ma – o ile udało się recenzentowi ustalić – wiele wspólnego ze śp. Jerzym Pilchem. Pierwszą jej książką był ponury erotyk „Nasze ciała” (nieco pornograficzna według jednych, znakomita dla innych opowieść o trójkącie i stalkingu; brak recenzji na żadnym przeglądzie na Koszykowej – a szkoda!), który uzyskał sporo dobrych opinii czytelniczek i trochę, eufemistycznie mówiąc, zachęt do popracowania nad stylem i wyeliminowania choć części wulgaryzmów. Autorka niewątpliwie jest oczytana we współczesnej prozie z niższej, średniej i ambitniejszej półki, publikuje wiele recenzji. Jak można się łatwo dowiedzieć, żywi się kawą (pewnie czarną), ciągle słucha muzyki i – tu cytat ze skrzydełka książki – swoje „tablice inspiracyjne z Pinteresta nie zawsze może oglądać publicznie”. Czyli natura prozy Pani Aleksandry musi być skomplikowana i wyuzdana. Zapowiada się więc ciekawie, tym bardziej, że drugą jej powieść zdobi niemałej klasy grafika, przedstawiająca  półmartwe jakby lica czerwonowłosej, piegowatej i bladej jak wampir, zakapturzonej niewiasty o urodzie dla koneserów literatury z tego typu zdobieniami.

Jak na złość, „Ostatnia z krwi” to… powieść fantasy dla młodzieży, choć raczej nieco starszej (sama Pilch występuje w sieci jako recenzentka i autorka książek z kategorii new adult). Czerwonowłosą z okładki należy chyba utożsamić z główną bohaterką książki, noszącą kusząco-biblijne miano Delillah Roy. Jest ona – zaznaczmy od razu – czarownicą, zaś w jej świecie (współczesnym, ale fantastycznym) istot podobnych nie brakuje. Obok ludzi są więc znający arkana czarodzieje i wiedźmy, są wilkołaki i wampiry, są też tajemniczy zmiennokształtni. Delillah należała do sabatu Krwi (czyli jednego z czarowniczych zgromadzeń albo, że tak powiem, kovenów, by zapożyczyć się w języku grup wicca), ale ten został wymordowany, dziewczyna zaś jakimś cudem ocalała i szuka sposobu na przetrwanie. Znajduje go początkowo w ciągłej ucieczce, ale – choć niezłomna, silna i wojownicza – wciąż pakuje w tarapaty, poszukując chwili wytchnienia (nawet ewangelizująca przechodniów zwariowana staruszka jest w stanie zachęcić przemęczoną wiedźmę do wizyty w kościele, gdzie pewien ksiądz niechybnie udzieli jej schronienia). Beznadziejna wędrówka zmienia się w żądzę zemsty, gdy Delillah staje w obliczu możliwości połączenia sił z wrogami.

Akcja nabiera tempa i już do końca pędzi na złamanie karku, aż do nieoczywistego zakończenia. Lekturę zaczynamy in medias res, zaś świat magii i okrutnych, prastarych ras poznajemy w reminiscencjach. Wielu czytelnikom może to przeszkadzać, nie ma tu bowiem chwili wytchnienia. Z drugiej strony – książka jeszcze prawie nikogo nie znużyła, było natomiast wielu, których Pilch właśnie oczarowała (oczywiście czytelnik musi być choć trochę zaprzyjaźniony z fantastyką dla młodzieży, gdyż miłośnicy „Wiedźmina” czy klasycznej fantasy zwyczajnie rzucą to w kąt po kilku zdaniach). Odbiorcę więc dość łatwo zdefiniować. I z całą pewnością można stwierdzić, że książka spodoba się, jeśli trafi we właściwe ręce. Aleksandra Pilch, porzucając na chwilę erotykę i romanse, nabrała nieco warsztatu, dłużej przemyślała fabułę i osiągnęła przynajmniej znaczną część zamierzonego celu. Jest szansa, że powrót do literatury dla dorosłych będzie już w pełni dojrzały, zaś kolejne odsłony jej pisarstwa fantastycznego (albo z kategorii urban fantasy, jak „Ostatnia z krwi”) przyniosą równie udane rezultaty. Według recenzenta ten progres zasługuje na pochwałę. Podobnie jak oprawa graficzna książki (dobra okładka to połowa sukcesu, a przepis na takowy Pilch musi już znać, bo czytelniczki wprost ujęła za serca sama pierwsze strona, głównie dzięki ilustracji Dominika Brońka). Polecam, miękka, klejona okładka.

Lalani z dalekich mórz

Autorka: Erin Entrada Kelly

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

 

„Lalani…” to piąta, z łącznie ośmiu jak dotąd, powieści pióra Erin Entrady Kelly, która właściwie debiutuje dopiero na polskim rynku. Warto śledzić poczynania autorki, niewątpliwie wyróżnia się ze swoją prozą dzięki nietypowemu pochodzeniu – jest to bowiem pisarka o korzeniach filipińskich, acz mieszka i pracuje w USA, tam też uzyskała już kilka wyróżnień, m.in. Asian&Pacific Americam Awards for Literature (za „Land of Forgotten Girls” z 2016 r.). Natomiast adresatów jej książek określa się czasem jako „starsze dzieci lub młodszych nastolatków”. Sądzę, że w obu grupach – jakkolwiek by je rozumieć – znajdą się oddani fani tej bogatej w sensy, mityczno-baśniowej prozy, pełnej obcego nam przecież filipińskiego folkloru.

Fabuła stanowi rozwinięcie inicjacyjnego motywu wędrówki, wzmocnionego wszechobecnym żywiołem wody (co jest wszak starym jak świat rozwiązaniem, zbudowanym na dobrze zakorzenionej tradycji literackiej) oraz wyprawą do tajemniczej góry, której zdobycie może przynieść ukojenie lub ratunek (ta sama sytuacja, każdy „Głupi Jasio” musi zdobyć swój szczyt). Nim jednak wybierzemy się w tę podróż w okolicach drugiej połowy książki, trzeba będzie lepiej zapoznać się z tytułową Lalani i jej otoczeniem. Te wprowadzające rozdziały przynoszą opis zamkniętej, wyspiarskiej społeczności, z jej codziennymi rytuałami i wyraźnym systemem wartości, wreszcie z podziałami na to co wolno, a czego nie, ze szczególnym wyróżnieniem tego, czego nie wolno kobietom i dziewczynkom. Plemienny system wyznacza też racje żywnościowe i jakiegoś rodzaju kult siły, czy może raczej – tężyzny, ludziom chorym bowiem nikt tu nie pomoże. Trudno więc oczekiwać, że ten mały naród wychowa bohatera, jeszcze trudniej wyobrazić sobie bohaterkę, co więcej – postać tytułowa żadnych znaków szczególnych nie nosi, musi dopiero wybrać swą drogę i ustalić sama, co jest sensem życia, na początku jest bowiem wcieleniem nijakości. Trawestując słowa autorki, to nie jest książka o postaciach od dzieciństwa naznaczonych do wielkich czynów, nie jest to świat Heraklesa czy Achillesa. Do wielkich rzeczy może być bowiem przeznaczone dziecko do bólu zwyczajne, tyle że to już nie będzie przeznaczenie, lecz wola tego dziecka, ono się niejako „wyznacza”. W tej rozwijającej topikę mesjańską książce bohater wyznacza swój los, walcząc z chorobą matki i decydując się na wyprawę do tajemniczej góry, czego konsekwencje mogą być opłakane. Jednak właśnie tak wybiera.

Nie jest to fantastyka, raczej z fantazją napisana młodzieżowa powieść inicjacyjna. Ma swój niezbywalny urok, znaczony swoistym rytmem zdań – acz nie idzie o jakąś prozę poetycką, raczej można domyślać się tu bardziej zmiennego rytmu fal i wiatrów. Zmieniają się też formy narracji, z trzecioosobowej wchodzimy w drugoosobową i z powrotem. Nad wszystkim unosi się niezwykły, ni to baśniowy, ni to mityczny, nastrój tej – w pełni godnej polecania – opowieści. Twarda, szyta oprawa.

Zadupia

Autor: António Lobo Antunes

Wydawnictwo: Noir sur Blanc

 

„Zadupia” to polskie tłumaczenie wydanej w 1979 r. powieści „Os Cus de Judas” (Nieba Judasza), drugiej w dorobku Antunesa (poprzednio ukazały się po polsku dwie: „Podręcznik dla inkwizytorów” oraz „Karawele wracają”). To portugalski klasyk, arcydzieło iberyjskiej literatury XX wieku, warto też pamiętać, że autor był kandydatem do literackiej Nagrody Nobla – w 1998 r. wygrał jednak Jose Saramago. Niestety, większość dorobku Portugalczyka wciąż oczekuje na polski przekład.
Jak w licznych innych książkach, Antunes rozlicza się w przeszłością swojego kraju, zwłaszcza z czasami dyktatury Salazara (nawiasem mówiąc: przedwojenna polska publicystyka stosowała na określenie reżimu tzw. Nowego Państwa termin… Nowy Ład. Tłumacz w przedmowie skrupulatnie to odnotował, acz bez dodatkowego komentarza). Tytuł polskiego przekładu – choć jakże daleki od tytułu portugalskiego – chyba dość dobrze oddaje ducha narracji, która prowadzona jest przez Europejczyka, ale jakby czującego się obywatelem odludzia – by nie rzec: właśnie zadupia – niby to Europa, choć dziwnie marginalna, ciężko oddychająca swą nieodległą, nieprzepracowaną kolonialną przeszłością. Rozliczenie z doświadczeniem wojny a Angoli prowadzone jest w narracji na wzór pijackiego monologu, który, stopniowo odkrywając okrucieństwo każdej wojny, prowadzi do wniosku, że człowiek w przeszłości odarty z godności może już nie mieć wizji swojej własnej… przyszłości. Antunes to specjalista od takich spraw, po powrocie z horroru Angoli został psychiatrą i na praktyce roboty mu nie brakowało – 14 roczników poborowych dało łącznie 90 procent młodzieży męskiej Portugalii. To wystarczająco wiele, by monolog bohatera tej powieści uznać za ciche wspomnienie całego narodu – a mówimy przecież o wojnie prowadzonej w imię, by skorzystać z języka oficjalnej propagandy, „cywilizacyjnej misji wobec dzikich”, „krzewienia chrześcijaństwa”, odzyskiwania rdzennych [sic!] ziem Portugalii.
Dość trudna pewnie w lekturze dla niektórych czytelników z uwagi na zawiłe, wielopoziomowe zdania (rekordzistą jest zdanie na 6 i pół strony) odtwarzające sposób myślenia człowieka straumatyzowanego. Mimo to – absolutnie znakomita. Wiele też tłumaczy przedmowa Wojciecha Charchalisa, który dzieło to przełożył, jak również opatrzył przypisami. Stanowczo polecam, miękka, klejona oprawa.

Masoni. Architekci nowoczesnego świata

Autor: John Dickie                                                  Wydawnictwo: Czarna Owca

 

Największą tajemnicą masonerii jest to, że żadna tajemnica nie istnieje” – jak uczy od lat Pierwszy Mason Rzeczypospolitej Profesor Tadeusz Cegielski, historyk specjalizujący się w dziejach m.in. własnej organizacji, a także wykładowca UW, gdzie z pasją opowiada o historii filmu, wreszcie autor kryminałów (niezłych, jego „Głowę” napisaną na 200-lecie uczelni pewnie macie Państwo w swoich zbiorach) i popularyzator wiedzy (choćby wystawa „Pro Publico Bono” sprzed paru lat – o masonerii właśnie – którą oglądaliśmy w Muzeum Narodowym w Warszawie była jego przecież dzieckiem, dziś oczywiście niemile widzianym). Jakby na przekór tej dość oczywistej już narracji Cegielskiego zewsząd zalewają półki księgarskie książki dwojakiego rodzaju: najpierw, powiedzmy, ultrakonserwatywne, śledzące i tworzące spiski masonów, którzy pragną przejąć władzę nad światem (zupełnie jakby warto było rządzić takim chaosem…); z drugiej strony pojawiają się książki wprawdzie walczące z diaboliczną legendą tych jakoby satanistów, ale sprzedawane w specyficzny sposób, jako efekty wielkich śledztw, w których autorzy „wreszcie odsłaniają prawdę o tajemnicy”. Ta druga kategoria jest jakby przyjaźniejsza w odbiorze, choć apologetyczny ton tych pozycji aż nazbyt kłuje w oczy, nie wspominając o tym, że pisują tak niekoniecznie znawcy historii, dyplomacji, kultury i literatury XVIII w. A to warunek sine qua non, by jakkolwiek się wypowiadać.
Sytuacja polska jest specyficzna. O ile rynek zachodni naprawdę produkuje wiele treści masonologicznych (w tym niby-pochodnych, jak: alchemia, różokrzyżowcy, iluminaci, hrabia Saint-Germain itd. itp.), o tyle u nas wciąż posucha. Jeśli idzie o poważne publikacje naukowe i popularnonaukowe wymienić trzeba „Tajemnice masonów” ww. Cegielskiego (prosta w odbiorze, dobrze napisana, choć niedługa książeczka) i tegoż autora „Ordo ex chao” (poważniejszy kaliber, praca habilitacyjna jednak!). Warto wspomnieć „Antologię poezji masońskiej” Pierwszej Damy Masonerii Polskiej Elżbiety Wichrowskiej (też badaczki z UW). Te trzy wymienione to teraz białe kruki, wydane w minimalnym nakładzie. Lepiej nieco prezentuje się sytuacja ze starszą klasyką, czyli pracami Ludwika Hasa, jak „Sekta farmazonii warszawskiej” – marksista-trockista Has był tak profesjonalny i bezstronny w swych badaniach, że nawet niezdolni do zaakceptowania jego wyborów ideologicznych masoni umilili mu pracę stypendium i członkostwem honorowym później. Powieści z wyrazistym wątkiem masońskim też się zdarzają (choćby „Zaginiony symbol” Dana Browna), acz jakoś wiele tego nie ma. Ze strony teoretyków-spiskowców – najczęściej poczytnych partaczy i jadowitych krzykaczy – najwięcej znajdziemy oczywiście w internecie, aczkolwiek najbardziej zajadły, wręcz nawołujący do mordu, Stanisław Krajski co roku wydaje książkę o masonerii polskiej, już pewnie z kilkanaście tomów mu się uzbierało.

Polską specjalizacją w sprawach wolnomularskich jest też publikowanie list masonów – wybitnie plugawy zwyczaj, gdyż ma to klasyczną postać donosu, choć na swój sposób zabawny, gdy widzi się taką listę w formie jakby drzewa genealogicznego, gdzie obok siebie występują wyżej wymienieni Cegielski i Wichrowska obok Niemcewicza, wieszczów narodowych, Jana Kozietulskiego, polskich monarchów, Jana Józefa Lipskiego, Janusza Maciejewskiego (śp. świetnego badacza z UW – uczelnia jest pełna masonów nie od dziś) – łatwiej wskazać kto masonem nie był, niż odwrotnie. To jednak nie odstrasza krytyków, którzy grzmią o oczywistościach i przypominają, że i Breivik był mistrzem masonerii norweskiej. Ano był, niestety. Bartoszewski też, Geremek praktycznie na pewno – czyli tak jak zabójca z wyspy Utøya musieli mieć coś na sumieniu, innego wyjścia nie ma.

Znawcy pewnie wygrzebią inne jeszcze pozycje – choćby „Dziedzictwo” Romana Dmowskiego, powieść napisaną pod pseudonimem Kazimierz Wybranowski (wznowił to – a jakże – „Nasz Dziennik”), dającą dość dobry wgląd w obsesję twórcy naszej niepodległości, który u kresu kariery popadł w manię śledzenia tzw. żydomasonerii. I tyle na naszym poletku – garstka niewidocznych, przyzwoitych książek specjalistów i cały legion potwarzy, oszczerstw i kłamstw. Ciekawe, co powiedzieliby autorzy z tej drugiej grupy, gdyby przypomnieć, że arcymasońskim tekstem w dziejach naszej kultury jest „Mazurek Dąbrowskiego”, zaś Konstytucję 3 Maja sporządzili sami wolnomularze. Nie wspominając o opiewanym w „Panu Tadeuszu” Jakubie Jasińskim i… I wielu, wielu innych.

Tak wygląda sytuacja w Polsce. Tu masoneria jest wywrotowa i wolnościowa, jest też wyraźnie związana z tradycjami XVIII-wiecznego racjonalizmu, toteż będzie siłą rzeczy kojarzona z lewicą, ateizmem, komunizmem nawet. W USA odwrotnie – jest to dżentelmeński ruch konserwatywny, zdecydowanie chrześcijański (choć ludzie przecierają oczy ze zdumienia, gdy tę sprawę przypomnieć), stanowi istotny element kultury towarzyskiej. Wreszcie – Amerykę od zera zbudowali właśnie masoni. Tam żaden polityk, koszykarz, sprzedawca czy muzyk nie ma powodu ukrywać swej przynależności i obnosi się jak paw z precjozami masonerii, fartuszkami, pierścieniami, koszulkami z nadrukowaną Świetlistą Deltą. Toteż raczej z Zachodu – jeśli w ogóle – docierają do nas ciekawe publikacje świadczące o istnieniu innej niż diaboliczna twarzy wolnomularstwa.

John Dickie, którego „Masoni” niedawno zawędrowali na polski rynek, to jeszcze inna sytuacja, choć wyraźnie nawiązująca do tradycji amerykańskiego entuzjazmu. Brytyjski italianista, który wyraźnie badaczem oświecenia nie jest (pracował choćby nad historią sycylijskiej mafii i to dzięki tej książce zyskał wielką popularność) starał się uchwycić fenomen masonerii w sposób na naszych ziemiach wciąż nieznany szerszym rzeszom – śledząc konkretne postacie, mity, obyczajowość masońską pokazuje, że każda masoneria w każdym kraju jest zależna od czasów, w których funkcjonuje. Czym innym będzie w swojej ojczyźnie, Anglii, na początku XVIII w., i czymś zupełnie innym we Francji, gdzie schronili się spadkobiercy katolickich Stuartów; inna jest funkcja, status (a nawet zakres funkcjonowania czarnej legendy) masonów za Oceanem, inna zaś w Starym Świecie. Nadto, by oceniać zjawisko trzeba zrozumieć poetykę tekstów masońskich, zdawać sobie sprawę z tego, że masoni zawsze lubili i lubią nadal pewien symboliczny język, za którym nie kryją się żadne Skarby Sezamu czy klucze do piekła, gdzie u boku Szatana chcieliby rządzić naszymi duszami. Czyli uświadomić sobie, że żadna tajemnica nie istnieje. Jeśli ktoś z polskich czytelników ma chęć poczytać o doświadczeniach inicjowanego, polecam „Popioły” Stefana Żeromskiego, gdzie w 2. tomie mamy pełen wgląd w jakoby ukrywane przed światem sprawy. Rytuał masoński można zobaczyć też w ekranizacji i wszystko to jest zgodne z prawdą, Żeromski zresztą miał dostęp do odpowiednich materiałów. Podręczniki odprawiania rytuałów można sobie kupić na allegro, podobnie jak fartuszki i wszelkie utensylia (sami masoni tak się zaopatrują). Wszystko jest na wierzchu – i o tym jest też ta książka. Sprawnie napisana, gruba szyta oprawa. Oczywiście polecam, licząc na zapuszczenie macek masońskiego spisku w bibliotekarstwie województwa mazowieckiego.