Archiwum autora: Igor Barkowski

Traktat o dobrym przygotowaniu się do śmierci

Autor: Św. Robert Bellarmin

Wydawnictwo: Rosa Mystica

 

Propozycja wydawnictwa Rosa Mystica to polskie tłumaczenie traktatu „De arte bene moriendi” Roberta Bellarmina, Doktora Kościoła, które ukazuje się jako czwarty tom serii „Patrologia Tridentina”. Akademicka z wyglądu, polska-łacińska edycja, poprzedzona 200-stronicowym wprowadzeniem (acz – zaznaczmy – przedrukowanym za książką z 1930 r., przygotowaną przez jezuitów, zatroskanych niepamięcią o świętym) jest poważną nowością, przynajmniej biorąc pod uwagę dotychczasowe upodobania wydawnictwa. Rosa Mystica to nade wszystko katolicka fundacja, specjalizująca się w krzewieniu Słowa Bożego, walcząca z „głoszeniem ewangelii bez krzyża” i „marginalizowaniem udziału Maryi w historii zbawienia” (cytat za statutem, drukowanym też w kolejnych książkach RM). Misję wydawnictwa fundacji znaczą tytuły publikacji, kierowanych do spragnionych pocieszenia duchowego w mrocznych czasach, jak choćby: „Zraniona owieczka”, „Czyńcie, cokolwiek wam powie” albo „Czas Maryi” (w przygotowaniu). Znajdujemy też publikacje kierowane do stęsknionych za duchowością czasów przedsoborowych, oczekujących bliższego zjednoczenia społeczności rzymskich katolików z postawą stania na straży dogmatu i tradycji – tu choćby przygotowywana „Msza Święta Trydencka” może być wyrazistym reprezentantem.

Dobrze więc, że praca ks. Jakuba Korczaka – tłumacza tego dzieła – uzyskała imprimatur i odpowiednią oprawę w ramach osobnej serii tegoż wydawnictwa, gdzie prezentuje się nieco godniej – mamy bowiem do czynienia z XVII-wiecznym traktatem teologicznym, świadectwem kultury kontrreformacji, ważnym tekstem zarówno z punktu widzenia dziejów duchowości katolickiej, jak i dziejów polskich translacji książki religijnej. Byłoby dziwne wydać tego klasyka światowej teologii katolickiej obok średniej klasy wydawnictw „pocieszycielsko-rozmodlonych”.

Bellarmin to postać istotna i znana, Doktor Kościoła i święty, raczej więc warto przypomnieć o istnieniu XVII-wiecznych świadectw jego recepcji na ziemiach Rzeczypospolitej, w tym przekładu z 1621 r., który na szczęście stał się inspiracją i pomocą także ks. Korczakowi. Ostatni polski przekład ukazał się natomiast 125 lat przed obecnym, jako kolejne ogniwo w długim łańcuchu recepcji świętego, co czyni dzieło prawdziwym longsellerem – toteż dziwi pomstowanie wydawnictwa RM na „opłakany stan rzeczy”, wiele cennych książek staropolskich spotkał gorszy los. Zaznaczmy też, że traktat Bellarmina został w obecnej edycji rozbity na dwie książki – ta obecnie prezentowana czytelnikowi to niejako volumen 4.1, ciąg dalszy znajdzie się w piątym tomie serii „Patrologia Tridentina” – co koresponduje z pomysłem samego autora, by dzieło podzielić na dwie partie.

Znajomość tematu i języka, oparcie w tradycji przekładów staropolskich oraz porównawcza lektura rozrzuconych po Europie wariantów i edycji łacińskiego oryginału (od 1620 do 1823 r.) stanowią mocną stronę tej publikacji, co nieczęsto zdarza się publikującym księżom. Działania wydawnictwa Petrus stanowią dobry przykład i przestrogę (z pominięciem znakomitego śp. ks. Jana Kracika, historyka-archiwisty), co każe pokładać spore nadzieje w działaniach konserwatywnej fundacji Rosa Mystica.

Czytelnik-profesjonał może je uznać za naiwne i będzie miał sporo racji. Nawet bez uważnej lektury łatwo stwierdzić, że ta praca, wymagająca akademickiego głosu doradczo-krytycznego, zadowala się biskupim imprimatur, publikacja bowiem nie daje żadnych informacji o procesie recenzowania w jakimkolwiek ośrodku uniwersyteckim. Książka nadto została wydrukowana bardzo szybko po uzyskaniu przyzwolenia magistratury – to zaś jest datowane na 15 listopada 2021 r., zaś recenzent słowa te pisze pod koniec stycznia 2022, gdy książka od tygodni oczekuje na opinię. To zdecydowanie zbyt krótki czas, jeśli poważnie myśli się o wysokiej jakości publikacji.

Jak wspomniano, obszerne wprowadzenie do lektury zostało przedrukowane z innej książki, skądinąd wartościowej – „Święty Robert Bellarmin T.J. […] według najnowszych i najpoważniejszych autorów”. Książkę wydali krakowscy jezuici w 1930 r. i przypomnienie tej pracy wydaje się ciekawym, ale i kontrowersyjnym zabiegiem. Tłumacz z całą pewnością dogłębnie zapoznał się z traktatem Bellarmina i trudno uwierzyć, że nie miał pomysłu na własne wprowadzenie, prezentujące zarówno skrót biografii świętego, jak i objaśnienie samego „Traktatu…”. W obecnej postaci edycja ta wydaje się pod pewnymi względami pójściem po najmniejszej linii oporu i próbą sztucznego wydłużenia książki (tym bardziej, że biografia Bellarmina z 1930 r. sama mogłaby stać się podstawą kolejnej książki wydawnictwa Rosa Mystica). Zabieg ten wydaje się nieuzasadniony.

Na uwagę zasługuje także zmarginalizowanie tradycji, na której budował Robert Bellarmin. Polskie tłumaczenie tytułu – „Traktat o dobrym przygotowaniu się do śmierci” – jest błędne, dzieło wszak nazywa się „De arte bene moriendi”, a więc „O sztuce dobrego umierania”. Tłumacz przyznał się do wprowadzenia zmiany, ale zrobił to dość niefrasobliwie, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak wiele odbiera Świętemu Doktorowi Kościoła, który nawiązał do wielkiej, średniowiecznej tradycji traktatów tego typu. Podręczniki dobrego umierania stanowiły istotny składnik dawnej kultury mortualnej, niemałej klasy intelektualiści mieli na koncie takie dzieła, by wspomnieć tylko Jana Gersona czy – naszego krajana – Mateusza z Krakowa. Obecnie pieczołowicie badane i profesjonalnie wydawane (wystarczy przypomnieć nawet świeże książki i edycje Profesora Macieja Włodarskiego!) pokazują, że „ars moriendi” istotnie była sztuką w starożytnym sensie tego słowa (czyli czymś, czego można się nauczyć, przechodząc punkt po punkcie do określonego celu, kierując się pewnymi zasadami) – dokładnie tak samo o swoim traktacie myślał Św. Robert Bellarmin i trudno uwierzyć, że tłumacz nie wyczuł zasady konstrukcyjnej dzieła, które przekładał. Szkoda, bo XVII-wieczny traktat „De arte bene moriendi” mógłby stać się cennym ogniwem badań nad wielką tradycją literacką i teologiczną, a tak po prostu zawiśnie w czytelniczej i badawczej próżni.

Książkę polecam jako świadectwo, późne ogniwo niemałej wagi motywu literacko-ikonograficznego, zarazem licząc na poprawę i zadośćuczynienie ze strony wydawnictwa Rosa Mystica, skoro ma się pojawić ciąg dalszy przekładu Bellarmina w osobnym tomie. Recenzja niechaj więc zostanie potraktowana jako forma zadania pokuty.
Z pokorą i ubolewaniem,
etc. etc.

Atlas tamtych światów


Autor: Edward Brooke-Hitching

Wydawnictwo: Rebis

 

Autor znany z pasji do map – czy też: „nieuleczalny mapoman” – może być kojarzony przez polskiego czytelnika ze swoich poprzednich, artystycznie wręcz wydanych książek, z których ostatnią był „Atlas lądów niebyłych” (nieco wcześniej ukazała się natomiast najbardziej chyba niezwykła z jego książek, „Biblioteka szaleńca”, w której śledził i prezentował zaiste szaleńcze wymysły w dziejach wydawania książek, jak publikacje spisane krwią, oprawione w ludzką skórę, edycje książek większe od człowieka lub przeciwnie – niewidoczne gołym okiem, a także najdziwniejsze apokryfy, w tym zapis procesu wytoczonego Jezusowi przez Księcia Ciemności). W „Atlasie tamtych światów” nasz przewodnik-Wergiliusz zaprasza w podróż po najrozmaitszych wyobrażeniach tego, czego nie można zobaczyć. Jak sam Brooke-Hitching zachęca do lektury: „to opowieść o mapowaniu [tego], czego nie da się zmapować” (s. 10).
Oprowadzając nas po piekłach, czyśćcach i niebiosach, Edward Brooko-Hitching nie tworzył, co ważne, przewodnika po religiach i duchowościach. Jak zaznacza, nie pytał „jak i dlaczego?”, interesowało go natomiast pytanie „gdzie?”. Znaczy to, że nie jest to książka z przecięcia nauk spod znaku antropologii historycznej i religioznawstwa – jak choćby „Historia raju” znakomitego badacza, śp. Jeana Delumeau – zaś sens duchowy może być tu zaledwie jedną z konsekwencji tej lektury, wcale nie najważniejszą. Paradoksalnie, najważniejsze w tej zaświatowej wędrówce było uchwycenie fizyczności, wskazanie palcem. Jest więc w zacięciu autora coś z najnowszego przekładu „Boskiej komedii”, o którym dawno temu, gdy tłumacz Jarosław Mikołajewski, ledwo zaczynał pracę, Ryszard Kapuściński mówił, że brzmi niczym „reportaż z piekła”.

Autor zaczął pracę nad dziełem w 2011 r., grzebał w antykwariatach, objeżdżał świat poszukując straganów ze starociami, fotografował najprzeróżniejsze zabytki kartografii, książki drukowanej czy mniej znane dzieła malarskie. Reportaż ten – trzymajmy się pomysłu Kapuścińskiego – zawiera rzeczy kojarzone (Michał Anioł, Hieronim Bosch, danse macabre czy William Blake) obok cudów wyobraźni mniej znanych nacji – przykładem fotografia północnoperuwiańskiego naczynia (może liturgicznego) w kształcie trupa z wielkim jak armata szczegółem anatomicznym, co – jak w swym wywodzie wskazuje autor – świadczyć może o aktywności seksualnej umrzyków. Trzeba więc przyznać, że obok grozy jest też pocieszenie w tej piekielnej podróży. Polskiego czytelnika może zasmucić brak elementu słowiańskiego, ale to akurat dziwić nie powinno, danych jest zbyt mało, a te z książek, które oferują wiedzę o słowińskich zaświatach, bazują zwykle na domyśle i fikcji rodem z kiepskiego fantasy.

Zastanowić się jeszcze tylko można, czy ta piękna książka nie jest aby czymś, co lepiej mieć dla siebie na zawsze i czy, w związku z tym, biblioteka powinna ją mieć w swoich zbiorach. Z drugiej strony – książnica to też miejsce na rzeczy ładne, więc czemu nie?
Oczywiście polecam, wspaniale wydana rzecz, gruba, szyta okładka.

Flaw(less)

Autorka: Marta Łabęcka

Wydawnictwo: Editio

 

Marta Łabęcka dopiero debiutuje w świecie romansu książkowego tą powieścią, ale można uczciwie stwierdzić, że jest to debiut przynajmniej poprawny, o ile nie po prostu dobry. Utrzymana w konwencji literatury dla starszych nastolatków opowieść o przyjaźni i miłości oczywiście wprowadza dwoje głównych bohaterów i – czego pewnie nie trzeba dodatkowo tłumaczyć – rozwija schemat stopniowego zasypywania różnic, zdawałoby się, nie do zasypania.

Josephine ciągle słyszy, że „musi postarać się bardziej”. Stara się ciągle, gdyż kończy szkołę i pragnie – czy raczej jej matka tak zadecydowała – zdawać na Harvard. Nie może więc tracić czasu i musi dbać o bycie we wszystkim najlepszą. Tak dla zasady. Trudno jednak się dziwić zmęczeniu i zniechęceniu dziewczyny, gdy przy rodzinnej kolacji odbywa się taki oto dialog. Zaczyna ojciec: „Rozmawiałem ostatnio na twój temat z dyrektorem […] Wydawał się bardzo zadowolony, chwalił Twoje dotychczasowe wyniki”. Matka nigdy nie przepuści takiej okazji i szybko ripostuje: „Głupiec zamierza się szczycić tym, że jego szkoła wychowała przyszłą studentkę Harvardu, jakby w jakikolwiek sposób się do tego przyczynił. Jego opinia wcale nie oznacza, że wyniki Josephine są wystarczająco dobre, więc na twoim miejscu bym się tak nie cieszyła, bo nasza córka wciąż może przynieść wstyd rodzinie, jeśli się nie dostanie”. Nie wiem jak Państwo, ale recenzent po takiej kolacji z zasady przestałby się starać o cokolwiek.
Według Josephine w okolicznych rodzinach utrzymywanie pozorów stało się lokalnym hobby – tak czynią i jej rodzice, którzy obłudnie prezentują się światu jako idealna familia, podczas gdy prostacko torturują córkę psychicznie. Mają swoje małe imperium, któremu poświęcają całe życie (prowadzą „renomowaną kancelarię prawniczą w Londynie”), dzieckiem zaś od zawsze zajmowała się gospodyni, bliższa dziewczynie niż matka. Dziecko z bogatego domu nie ma więc życia ani perspektyw, poza tą jedną, że z całą pewnością będzie najlepsza. I nieszczęśliwa.

Jej przeciwieństwem jest Charles, dość przypadkowo spotkany chłopak z rodziny mocno rozbitej i patologicznej, problemów narkotykowych też w jego życiu nie brakuje, zaś relacja matka-dziecko jest opisana równie bogato – i na niekorzyść rodzicielki – jak w przypadku Josephine. Jednak potrzeba posiadania kogoś bliskiego i ważnego pozwala się, jak to w takich opowieściach, zbliżyć tym dwojgu, a niemożliwe do zignorowania różnice otwierają przed nimi znacznie ciekawszy i bardziej wartościowy świat od tego, który zafundowały im rodziny.
Ta powieść oczywiście dziedziczy rozmaite niedociągnięcia debiutów, jak choćby to, że autorka z upodobaniem klasyfikuje swoich bohaterów wedle koloru włosów. Ale zostawmy to, takie rzeczy wyprostuje stopniowo zdobywany warsztat. Ja natomiast polecam tę książkę. Najlepsi zwykle źle kończą, zaś spełnianie zachcianek niedojrzałych rodziców z wypchanymi portfelami nie powinno być żadnym pryncypium dla nastolatków, nikt im tych lat nie odda. Może więc lepiej, by w życiu Josephine pojawił się jakiś łobuz? Miła w lekturze, prosta i pocieszająca historia dla starszych nastolatków i dorosłych – ku pokrzepieniu i ku przestrodze. Miękka, klejona okładka.

 

 

 

Ostatnia z Krwi

Autorka: Aleksandra Pilch

Wydawnictwo: Papierowy Księżyc

Druga powieść Aleksandry Pilch, która wbrew pozorom nie ma – o ile udało się recenzentowi ustalić – wiele wspólnego ze śp. Jerzym Pilchem. Pierwszą jej książką był ponury erotyk „Nasze ciała” (nieco pornograficzna według jednych, znakomita dla innych opowieść o trójkącie i stalkingu; brak recenzji na żadnym przeglądzie na Koszykowej – a szkoda!), który uzyskał sporo dobrych opinii czytelniczek i trochę, eufemistycznie mówiąc, zachęt do popracowania nad stylem i wyeliminowania choć części wulgaryzmów. Autorka niewątpliwie jest oczytana we współczesnej prozie z niższej, średniej i ambitniejszej półki, publikuje wiele recenzji. Jak można się łatwo dowiedzieć, żywi się kawą (pewnie czarną), ciągle słucha muzyki i – tu cytat ze skrzydełka książki – swoje „tablice inspiracyjne z Pinteresta nie zawsze może oglądać publicznie”. Czyli natura prozy Pani Aleksandry musi być skomplikowana i wyuzdana. Zapowiada się więc ciekawie, tym bardziej, że drugą jej powieść zdobi niemałej klasy grafika, przedstawiająca  półmartwe jakby lica czerwonowłosej, piegowatej i bladej jak wampir, zakapturzonej niewiasty o urodzie dla koneserów literatury z tego typu zdobieniami.

Jak na złość, „Ostatnia z krwi” to… powieść fantasy dla młodzieży, choć raczej nieco starszej (sama Pilch występuje w sieci jako recenzentka i autorka książek z kategorii new adult). Czerwonowłosą z okładki należy chyba utożsamić z główną bohaterką książki, noszącą kusząco-biblijne miano Delillah Roy. Jest ona – zaznaczmy od razu – czarownicą, zaś w jej świecie (współczesnym, ale fantastycznym) istot podobnych nie brakuje. Obok ludzi są więc znający arkana czarodzieje i wiedźmy, są wilkołaki i wampiry, są też tajemniczy zmiennokształtni. Delillah należała do sabatu Krwi (czyli jednego z czarowniczych zgromadzeń albo, że tak powiem, kovenów, by zapożyczyć się w języku grup wicca), ale ten został wymordowany, dziewczyna zaś jakimś cudem ocalała i szuka sposobu na przetrwanie. Znajduje go początkowo w ciągłej ucieczce, ale – choć niezłomna, silna i wojownicza – wciąż pakuje w tarapaty, poszukując chwili wytchnienia (nawet ewangelizująca przechodniów zwariowana staruszka jest w stanie zachęcić przemęczoną wiedźmę do wizyty w kościele, gdzie pewien ksiądz niechybnie udzieli jej schronienia). Beznadziejna wędrówka zmienia się w żądzę zemsty, gdy Delillah staje w obliczu możliwości połączenia sił z wrogami.

Akcja nabiera tempa i już do końca pędzi na złamanie karku, aż do nieoczywistego zakończenia. Lekturę zaczynamy in medias res, zaś świat magii i okrutnych, prastarych ras poznajemy w reminiscencjach. Wielu czytelnikom może to przeszkadzać, nie ma tu bowiem chwili wytchnienia. Z drugiej strony – książka jeszcze prawie nikogo nie znużyła, było natomiast wielu, których Pilch właśnie oczarowała (oczywiście czytelnik musi być choć trochę zaprzyjaźniony z fantastyką dla młodzieży, gdyż miłośnicy „Wiedźmina” czy klasycznej fantasy zwyczajnie rzucą to w kąt po kilku zdaniach). Odbiorcę więc dość łatwo zdefiniować. I z całą pewnością można stwierdzić, że książka spodoba się, jeśli trafi we właściwe ręce. Aleksandra Pilch, porzucając na chwilę erotykę i romanse, nabrała nieco warsztatu, dłużej przemyślała fabułę i osiągnęła przynajmniej znaczną część zamierzonego celu. Jest szansa, że powrót do literatury dla dorosłych będzie już w pełni dojrzały, zaś kolejne odsłony jej pisarstwa fantastycznego (albo z kategorii urban fantasy, jak „Ostatnia z krwi”) przyniosą równie udane rezultaty. Według recenzenta ten progres zasługuje na pochwałę. Podobnie jak oprawa graficzna książki (dobra okładka to połowa sukcesu, a przepis na takowy Pilch musi już znać, bo czytelniczki wprost ujęła za serca sama pierwsze strona, głównie dzięki ilustracji Dominika Brońka). Polecam, miękka, klejona okładka.

Lalani z dalekich mórz

Autorka: Erin Entrada Kelly

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

 

„Lalani…” to piąta, z łącznie ośmiu jak dotąd, powieści pióra Erin Entrady Kelly, która właściwie debiutuje dopiero na polskim rynku. Warto śledzić poczynania autorki, niewątpliwie wyróżnia się ze swoją prozą dzięki nietypowemu pochodzeniu – jest to bowiem pisarka o korzeniach filipińskich, acz mieszka i pracuje w USA, tam też uzyskała już kilka wyróżnień, m.in. Asian&Pacific Americam Awards for Literature (za „Land of Forgotten Girls” z 2016 r.). Natomiast adresatów jej książek określa się czasem jako „starsze dzieci lub młodszych nastolatków”. Sądzę, że w obu grupach – jakkolwiek by je rozumieć – znajdą się oddani fani tej bogatej w sensy, mityczno-baśniowej prozy, pełnej obcego nam przecież filipińskiego folkloru.

Fabuła stanowi rozwinięcie inicjacyjnego motywu wędrówki, wzmocnionego wszechobecnym żywiołem wody (co jest wszak starym jak świat rozwiązaniem, zbudowanym na dobrze zakorzenionej tradycji literackiej) oraz wyprawą do tajemniczej góry, której zdobycie może przynieść ukojenie lub ratunek (ta sama sytuacja, każdy „Głupi Jasio” musi zdobyć swój szczyt). Nim jednak wybierzemy się w tę podróż w okolicach drugiej połowy książki, trzeba będzie lepiej zapoznać się z tytułową Lalani i jej otoczeniem. Te wprowadzające rozdziały przynoszą opis zamkniętej, wyspiarskiej społeczności, z jej codziennymi rytuałami i wyraźnym systemem wartości, wreszcie z podziałami na to co wolno, a czego nie, ze szczególnym wyróżnieniem tego, czego nie wolno kobietom i dziewczynkom. Plemienny system wyznacza też racje żywnościowe i jakiegoś rodzaju kult siły, czy może raczej – tężyzny, ludziom chorym bowiem nikt tu nie pomoże. Trudno więc oczekiwać, że ten mały naród wychowa bohatera, jeszcze trudniej wyobrazić sobie bohaterkę, co więcej – postać tytułowa żadnych znaków szczególnych nie nosi, musi dopiero wybrać swą drogę i ustalić sama, co jest sensem życia, na początku jest bowiem wcieleniem nijakości. Trawestując słowa autorki, to nie jest książka o postaciach od dzieciństwa naznaczonych do wielkich czynów, nie jest to świat Heraklesa czy Achillesa. Do wielkich rzeczy może być bowiem przeznaczone dziecko do bólu zwyczajne, tyle że to już nie będzie przeznaczenie, lecz wola tego dziecka, ono się niejako „wyznacza”. W tej rozwijającej topikę mesjańską książce bohater wyznacza swój los, walcząc z chorobą matki i decydując się na wyprawę do tajemniczej góry, czego konsekwencje mogą być opłakane. Jednak właśnie tak wybiera.

Nie jest to fantastyka, raczej z fantazją napisana młodzieżowa powieść inicjacyjna. Ma swój niezbywalny urok, znaczony swoistym rytmem zdań – acz nie idzie o jakąś prozę poetycką, raczej można domyślać się tu bardziej zmiennego rytmu fal i wiatrów. Zmieniają się też formy narracji, z trzecioosobowej wchodzimy w drugoosobową i z powrotem. Nad wszystkim unosi się niezwykły, ni to baśniowy, ni to mityczny, nastrój tej – w pełni godnej polecania – opowieści. Twarda, szyta oprawa.

Zadupia

Autor: António Lobo Antunes

Wydawnictwo: Noir sur Blanc

 

„Zadupia” to polskie tłumaczenie wydanej w 1979 r. powieści „Os Cus de Judas” (Nieba Judasza), drugiej w dorobku Antunesa (poprzednio ukazały się po polsku dwie: „Podręcznik dla inkwizytorów” oraz „Karawele wracają”). To portugalski klasyk, arcydzieło iberyjskiej literatury XX wieku, warto też pamiętać, że autor był kandydatem do literackiej Nagrody Nobla – w 1998 r. wygrał jednak Jose Saramago. Niestety, większość dorobku Portugalczyka wciąż oczekuje na polski przekład.
Jak w licznych innych książkach, Antunes rozlicza się w przeszłością swojego kraju, zwłaszcza z czasami dyktatury Salazara (nawiasem mówiąc: przedwojenna polska publicystyka stosowała na określenie reżimu tzw. Nowego Państwa termin… Nowy Ład. Tłumacz w przedmowie skrupulatnie to odnotował, acz bez dodatkowego komentarza). Tytuł polskiego przekładu – choć jakże daleki od tytułu portugalskiego – chyba dość dobrze oddaje ducha narracji, która prowadzona jest przez Europejczyka, ale jakby czującego się obywatelem odludzia – by nie rzec: właśnie zadupia – niby to Europa, choć dziwnie marginalna, ciężko oddychająca swą nieodległą, nieprzepracowaną kolonialną przeszłością. Rozliczenie z doświadczeniem wojny a Angoli prowadzone jest w narracji na wzór pijackiego monologu, który, stopniowo odkrywając okrucieństwo każdej wojny, prowadzi do wniosku, że człowiek w przeszłości odarty z godności może już nie mieć wizji swojej własnej… przyszłości. Antunes to specjalista od takich spraw, po powrocie z horroru Angoli został psychiatrą i na praktyce roboty mu nie brakowało – 14 roczników poborowych dało łącznie 90 procent młodzieży męskiej Portugalii. To wystarczająco wiele, by monolog bohatera tej powieści uznać za ciche wspomnienie całego narodu – a mówimy przecież o wojnie prowadzonej w imię, by skorzystać z języka oficjalnej propagandy, „cywilizacyjnej misji wobec dzikich”, „krzewienia chrześcijaństwa”, odzyskiwania rdzennych [sic!] ziem Portugalii.
Dość trudna pewnie w lekturze dla niektórych czytelników z uwagi na zawiłe, wielopoziomowe zdania (rekordzistą jest zdanie na 6 i pół strony) odtwarzające sposób myślenia człowieka straumatyzowanego. Mimo to – absolutnie znakomita. Wiele też tłumaczy przedmowa Wojciecha Charchalisa, który dzieło to przełożył, jak również opatrzył przypisami. Stanowczo polecam, miękka, klejona oprawa.

Masoni. Architekci nowoczesnego świata

Autor: John Dickie                                                  Wydawnictwo: Czarna Owca

 

Największą tajemnicą masonerii jest to, że żadna tajemnica nie istnieje” – jak uczy od lat Pierwszy Mason Rzeczypospolitej Profesor Tadeusz Cegielski, historyk specjalizujący się w dziejach m.in. własnej organizacji, a także wykładowca UW, gdzie z pasją opowiada o historii filmu, wreszcie autor kryminałów (niezłych, jego „Głowę” napisaną na 200-lecie uczelni pewnie macie Państwo w swoich zbiorach) i popularyzator wiedzy (choćby wystawa „Pro Publico Bono” sprzed paru lat – o masonerii właśnie – którą oglądaliśmy w Muzeum Narodowym w Warszawie była jego przecież dzieckiem, dziś oczywiście niemile widzianym). Jakby na przekór tej dość oczywistej już narracji Cegielskiego zewsząd zalewają półki księgarskie książki dwojakiego rodzaju: najpierw, powiedzmy, ultrakonserwatywne, śledzące i tworzące spiski masonów, którzy pragną przejąć władzę nad światem (zupełnie jakby warto było rządzić takim chaosem…); z drugiej strony pojawiają się książki wprawdzie walczące z diaboliczną legendą tych jakoby satanistów, ale sprzedawane w specyficzny sposób, jako efekty wielkich śledztw, w których autorzy „wreszcie odsłaniają prawdę o tajemnicy”. Ta druga kategoria jest jakby przyjaźniejsza w odbiorze, choć apologetyczny ton tych pozycji aż nazbyt kłuje w oczy, nie wspominając o tym, że pisują tak niekoniecznie znawcy historii, dyplomacji, kultury i literatury XVIII w. A to warunek sine qua non, by jakkolwiek się wypowiadać.
Sytuacja polska jest specyficzna. O ile rynek zachodni naprawdę produkuje wiele treści masonologicznych (w tym niby-pochodnych, jak: alchemia, różokrzyżowcy, iluminaci, hrabia Saint-Germain itd. itp.), o tyle u nas wciąż posucha. Jeśli idzie o poważne publikacje naukowe i popularnonaukowe wymienić trzeba „Tajemnice masonów” ww. Cegielskiego (prosta w odbiorze, dobrze napisana, choć niedługa książeczka) i tegoż autora „Ordo ex chao” (poważniejszy kaliber, praca habilitacyjna jednak!). Warto wspomnieć „Antologię poezji masońskiej” Pierwszej Damy Masonerii Polskiej Elżbiety Wichrowskiej (też badaczki z UW). Te trzy wymienione to teraz białe kruki, wydane w minimalnym nakładzie. Lepiej nieco prezentuje się sytuacja ze starszą klasyką, czyli pracami Ludwika Hasa, jak „Sekta farmazonii warszawskiej” – marksista-trockista Has był tak profesjonalny i bezstronny w swych badaniach, że nawet niezdolni do zaakceptowania jego wyborów ideologicznych masoni umilili mu pracę stypendium i członkostwem honorowym później. Powieści z wyrazistym wątkiem masońskim też się zdarzają (choćby „Zaginiony symbol” Dana Browna), acz jakoś wiele tego nie ma. Ze strony teoretyków-spiskowców – najczęściej poczytnych partaczy i jadowitych krzykaczy – najwięcej znajdziemy oczywiście w internecie, aczkolwiek najbardziej zajadły, wręcz nawołujący do mordu, Stanisław Krajski co roku wydaje książkę o masonerii polskiej, już pewnie z kilkanaście tomów mu się uzbierało.

Polską specjalizacją w sprawach wolnomularskich jest też publikowanie list masonów – wybitnie plugawy zwyczaj, gdyż ma to klasyczną postać donosu, choć na swój sposób zabawny, gdy widzi się taką listę w formie jakby drzewa genealogicznego, gdzie obok siebie występują wyżej wymienieni Cegielski i Wichrowska obok Niemcewicza, wieszczów narodowych, Jana Kozietulskiego, polskich monarchów, Jana Józefa Lipskiego, Janusza Maciejewskiego (śp. świetnego badacza z UW – uczelnia jest pełna masonów nie od dziś) – łatwiej wskazać kto masonem nie był, niż odwrotnie. To jednak nie odstrasza krytyków, którzy grzmią o oczywistościach i przypominają, że i Breivik był mistrzem masonerii norweskiej. Ano był, niestety. Bartoszewski też, Geremek praktycznie na pewno – czyli tak jak zabójca z wyspy Utøya musieli mieć coś na sumieniu, innego wyjścia nie ma.

Znawcy pewnie wygrzebią inne jeszcze pozycje – choćby „Dziedzictwo” Romana Dmowskiego, powieść napisaną pod pseudonimem Kazimierz Wybranowski (wznowił to – a jakże – „Nasz Dziennik”), dającą dość dobry wgląd w obsesję twórcy naszej niepodległości, który u kresu kariery popadł w manię śledzenia tzw. żydomasonerii. I tyle na naszym poletku – garstka niewidocznych, przyzwoitych książek specjalistów i cały legion potwarzy, oszczerstw i kłamstw. Ciekawe, co powiedzieliby autorzy z tej drugiej grupy, gdyby przypomnieć, że arcymasońskim tekstem w dziejach naszej kultury jest „Mazurek Dąbrowskiego”, zaś Konstytucję 3 Maja sporządzili sami wolnomularze. Nie wspominając o opiewanym w „Panu Tadeuszu” Jakubie Jasińskim i… I wielu, wielu innych.

Tak wygląda sytuacja w Polsce. Tu masoneria jest wywrotowa i wolnościowa, jest też wyraźnie związana z tradycjami XVIII-wiecznego racjonalizmu, toteż będzie siłą rzeczy kojarzona z lewicą, ateizmem, komunizmem nawet. W USA odwrotnie – jest to dżentelmeński ruch konserwatywny, zdecydowanie chrześcijański (choć ludzie przecierają oczy ze zdumienia, gdy tę sprawę przypomnieć), stanowi istotny element kultury towarzyskiej. Wreszcie – Amerykę od zera zbudowali właśnie masoni. Tam żaden polityk, koszykarz, sprzedawca czy muzyk nie ma powodu ukrywać swej przynależności i obnosi się jak paw z precjozami masonerii, fartuszkami, pierścieniami, koszulkami z nadrukowaną Świetlistą Deltą. Toteż raczej z Zachodu – jeśli w ogóle – docierają do nas ciekawe publikacje świadczące o istnieniu innej niż diaboliczna twarzy wolnomularstwa.

John Dickie, którego „Masoni” niedawno zawędrowali na polski rynek, to jeszcze inna sytuacja, choć wyraźnie nawiązująca do tradycji amerykańskiego entuzjazmu. Brytyjski italianista, który wyraźnie badaczem oświecenia nie jest (pracował choćby nad historią sycylijskiej mafii i to dzięki tej książce zyskał wielką popularność) starał się uchwycić fenomen masonerii w sposób na naszych ziemiach wciąż nieznany szerszym rzeszom – śledząc konkretne postacie, mity, obyczajowość masońską pokazuje, że każda masoneria w każdym kraju jest zależna od czasów, w których funkcjonuje. Czym innym będzie w swojej ojczyźnie, Anglii, na początku XVIII w., i czymś zupełnie innym we Francji, gdzie schronili się spadkobiercy katolickich Stuartów; inna jest funkcja, status (a nawet zakres funkcjonowania czarnej legendy) masonów za Oceanem, inna zaś w Starym Świecie. Nadto, by oceniać zjawisko trzeba zrozumieć poetykę tekstów masońskich, zdawać sobie sprawę z tego, że masoni zawsze lubili i lubią nadal pewien symboliczny język, za którym nie kryją się żadne Skarby Sezamu czy klucze do piekła, gdzie u boku Szatana chcieliby rządzić naszymi duszami. Czyli uświadomić sobie, że żadna tajemnica nie istnieje. Jeśli ktoś z polskich czytelników ma chęć poczytać o doświadczeniach inicjowanego, polecam „Popioły” Stefana Żeromskiego, gdzie w 2. tomie mamy pełen wgląd w jakoby ukrywane przed światem sprawy. Rytuał masoński można zobaczyć też w ekranizacji i wszystko to jest zgodne z prawdą, Żeromski zresztą miał dostęp do odpowiednich materiałów. Podręczniki odprawiania rytuałów można sobie kupić na allegro, podobnie jak fartuszki i wszelkie utensylia (sami masoni tak się zaopatrują). Wszystko jest na wierzchu – i o tym jest też ta książka. Sprawnie napisana, gruba szyta oprawa. Oczywiście polecam, licząc na zapuszczenie macek masońskiego spisku w bibliotekarstwie województwa mazowieckiego.

Katarzyna Owsianko, Kot w pustym mieszkaniu

Kot w pustym mieszkaniu

Katarzyna Owsianko, Kot w pustym mieszkaniuAutorka: Katarzyna Owsianko                                        Wydawnictwo: Pan Wydawca

 

Recenzja zawiera dosłowne cytaty, w tym słowa powszechnie uznawane za wulgarne i obelżywe. Nadto, niewłaściwie czytana, może wydać się zachętą do spożycia. Za taką interpretację recenzent nie odpowiada. A że zachęca do lektury? Że może to sprytne, podprogowe działanie? Szatańska sztuczka i pijacka propaganda? Cóż poradzę! Zaprzeczyć jednak nie sposób, że przy wyborowej flaszce też dobrze się to czyta!

Znane porzekadło – jakże pasujące do tej alkoholowej przejażdżki! – głosi, że „ciekawość to pierwszy stopień do piekła”, natomiast w wersji angielskiej: „curiosity killed the cat”. A zatem: ciekawość zabiła kota, jak uczciwie tłumaczy narrator, zapijaczony z nudów (i ciekawości właśnie!) szarobury kocur, wraz z którym obserwujemy właścicielkę lokalu, Danutę, zalewającą smutki nietypowymi mieszankami „spirytualiów” trzydziestolatkę. Po licznych przeprowadzkach i zmianach właścicieli trafia do niej Kaiser i zaczyna się nader ciekawa lektura. Czy też srodze zakrapiana balanga z piciem do lustra raczej?
Książka w ciekawy sposób „dyskutuje” z klasycznym wierszem Wisławy Szymborskiej, ale – choć zasadniczo poważna, dla osób z kategorii AA i DDA zwłaszcza – zawiera tak potężną dawkę humoru, że nie sposób pozbawić recenzji dosłownych wypowiedzi kocura. To jego bowiem oczami obserwujemy codzienność Danuty, jej sąsiadów i znajomych, jej reakcje na różne trunki. To kot niejako ocenia rzeczywistość i ludzi, on tu piętnuje i filozofuje. Ba! On wręcz czytuje książki i przegląda internet, rozpoznaje wprawnie typy ludzkie i bezczelnie się nabija. Wreszcie, zwiedziony ciekawością musi rozliczyć się też sam ze sobą, gdyż rozpił się niemożebnie, naśladując w pustym mieszkaniu swą właścicielkę (a raczej służącą, gdyż – jak wiadomo – nie człowiek ma kota, lecz kot człowieka).
Kota cechuje perfekcyjne opanowanie literacko-pijackiego słownika i zmysł obserwatora. Komentarze też niczego sobie. Gdy Danuta nieopatrznie otwiera drzwi Świadkom Jehowy, kot przypomina sobie swój pobyt w mieszkaniu pary katolików (choć sam mówi: „patokatoli”) i kontynuuje rozważania o religii. Zwłaszcza zaintrygowało go pojęcie „kociej wiary”, więc uważnie przysłuchiwał się wywodom Świadków: „Jakże ogromne było moje rozczarowanie, gdy zamiast opowiedzieć mi o kotowatych bóstwach, które być może powinienem czcić w nadziei na atrakcyjne benefity, zaczęli opowiadać o jakimś brodatym gościu w łachmanach, który przybył na świat zbawić t y l k o l u d z i (podkr. moje – I.B.). I został przez nich odesłany tam, skąd przyszedł. Zdaje się, że narzucał się z pomocą, która nie była mile widziana”. Religie instytucjonalne, jak i wszelkie stowarzyszenia religijne czy herezje z kociej perspektywy są tu dość odrażające.
Kaiser w ogóle dużo sprawdza i chciałby zrozumieć ludzi, idzie mu jednak różnie. Bardzo go dziwią zakazy, które rzadko kiedy utrafiają w faktyczne problemy społeczne. Zauważa ciągłe ostrzeżenia przed szkodliwością palenia, pewnie słuszne, ale trupich czaszek na zawleczkach w puszkach piwa nie dostrzega – czyli jakby pijaństwo nikomu jeszcze nie zaszkodziło? Skoro mówi się, że w „Europie Środkowej nie można wytrzeźwieć”, to pewnie jest w tym jakaś dobra wskazówka zdrowotna…
Czytuje w sieci artykuły o szkodliwości picia mleka (w niektórych tekstach okazuje się zabójcze, o alkoholu natomiast ani słowa). Zagląda na strony wegetarian i wypowiada następujące słowa: „Trafiłem na artykuł o ludziach, którzy nie jedzą mięsa. Dobrze przeczytaliście: NIE JEDZĄ MIĘSA. Nazywają się wegetarianami i twierdzą, że kochają wszystkie zwierzęta. Skoro tak, to czym, do chuja pana, karmią swoje koty?!”. Absurdy ludzkiego świata tak bardzo się mnożą, że kocur wpada w pułapkę – zaczyna pić. Ale tu akurat lektury do kieliszka okazują się znacznie ciekawsze, posłuchajmy: „Jak tylko skończyłem opowiadania Bukowskiego, przerzuciłem się na Henry’ego Millera, Hemingwaya, Faulknera […] Baudelaire’a […] sięgnąłem też po Polaków: „Hłaskę, Witkacego, Himilsbacha – i nie zawiodłem się, nasi też potrafią pić!”.
Ta książka to kocia wersja klasyka „Moskwa-Pietuszki”, znakomita Katarzyna Owsianko jest polskim Jerofiejewem, obok Pilcha oczywiście (i wyżej wymienionych). Świetna, niezbyt długa (całe szczęście, bo nikt nie wytrzeźwiałby po dłużej wersji tych rozważań), książka dedykowana tym „Wszystkim, którzy musieli się kiedyś przez kogoś napić”. Wchodzi bez popitki, polecam („chlup”)!

Ignacy Łukasiewicz

Autorzy: Piotr Franaszek et. al.                                                     Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy

Jak przypominają autorzy tego pionierskiego opracowania: „W dziejach ludzkości można znaleźć niewielu badaczy i wynalazców, dokonujących przełomowych odkryć cywilizacyjnych, o których szybko zapominano, a pamięć o nich trzeba było przywracać przez wiele lat” (Wstęp, s. 6). Zapewne sam bohater monografii trochę się do tego przyczynił, manifestacyjnie ignorując sprawy, które tak bardzo interesują wielu współczesnych znawców-celebrytów, w tym (niestety) ludzi nauki. Jednak bogactwo i prestiż w najmniejszym stopniu Łukasiewicza nie zajmowały: „Panowie, urodziłem się w kapocie, w kapocie całe życie chodzę i pozwólcie mi w niej umrzeć” – jak sam przypominał w tej i wielu podobnych wypowiedziach, skrupulatnie zanotowanych przez zespół badawczy, opracowujący – co trochę zawstydza… – pierwszą kompletną biografię twórcy polskiego przemysłu naftowego. Przedstawiany zwykle w rozbłysku światła, sam niejako przygasł, przygnieciony geniuszem swego umysłu i wynalazku. Czas więc – jak przekonuje ta znakomita książka – odzyskać Łukasiewicza jako człowieka, filantropa, nietuzinkową osobowość, wielkiego idealistę, który swą własność traktował jako dobro publiczne. W najnowszej książce PIW-u udało się ten efekt osiągnąć.

Nie jest to zatem wyłącznie biografia intelektualna. W rozprawie mowa o siatkach konspiracyjnych, organizowanych w l. 60-tych przez Łukasiewicza, o jego projektach obsadzenia poboczy traktów drzewami owocowymi (do dziś rosną na Podkarpaciu) czy też o dbałości o zdrowie pracowników platform wiertniczych. Recenzent przyjmuje tę książkę ze zdumieniem i radością, przymykając oko na drobne usterki edytorskie (głównie w zakresie interpunkcji i pisowni wielkich i małych liter). Z drugiej strony – nie każda biblioteka publiczna będzie miała czytelników tej pracy, choć bogaty zestaw uznanej serii „Biografii Sławnych Ludzi” PIW-u, gdzie ukazuje się „Ignacy Łukasiewicz”, może być argumentem na rzecz dokonania zakupu. Toteż – wedle uznania. Oprawa twarda, szyta.