Archiwum miesiąca: luty 2022

Traktat o dobrym przygotowaniu się do śmierci

Autor: Św. Robert Bellarmin

Wydawnictwo: Rosa Mystica

 

Propozycja wydawnictwa Rosa Mystica to polskie tłumaczenie traktatu „De arte bene moriendi” Roberta Bellarmina, Doktora Kościoła, które ukazuje się jako czwarty tom serii „Patrologia Tridentina”. Akademicka z wyglądu, polska-łacińska edycja, poprzedzona 200-stronicowym wprowadzeniem (acz – zaznaczmy – przedrukowanym za książką z 1930 r., przygotowaną przez jezuitów, zatroskanych niepamięcią o świętym) jest poważną nowością, przynajmniej biorąc pod uwagę dotychczasowe upodobania wydawnictwa. Rosa Mystica to nade wszystko katolicka fundacja, specjalizująca się w krzewieniu Słowa Bożego, walcząca z „głoszeniem ewangelii bez krzyża” i „marginalizowaniem udziału Maryi w historii zbawienia” (cytat za statutem, drukowanym też w kolejnych książkach RM). Misję wydawnictwa fundacji znaczą tytuły publikacji, kierowanych do spragnionych pocieszenia duchowego w mrocznych czasach, jak choćby: „Zraniona owieczka”, „Czyńcie, cokolwiek wam powie” albo „Czas Maryi” (w przygotowaniu). Znajdujemy też publikacje kierowane do stęsknionych za duchowością czasów przedsoborowych, oczekujących bliższego zjednoczenia społeczności rzymskich katolików z postawą stania na straży dogmatu i tradycji – tu choćby przygotowywana „Msza Święta Trydencka” może być wyrazistym reprezentantem.

Dobrze więc, że praca ks. Jakuba Korczaka – tłumacza tego dzieła – uzyskała imprimatur i odpowiednią oprawę w ramach osobnej serii tegoż wydawnictwa, gdzie prezentuje się nieco godniej – mamy bowiem do czynienia z XVII-wiecznym traktatem teologicznym, świadectwem kultury kontrreformacji, ważnym tekstem zarówno z punktu widzenia dziejów duchowości katolickiej, jak i dziejów polskich translacji książki religijnej. Byłoby dziwne wydać tego klasyka światowej teologii katolickiej obok średniej klasy wydawnictw „pocieszycielsko-rozmodlonych”.

Bellarmin to postać istotna i znana, Doktor Kościoła i święty, raczej więc warto przypomnieć o istnieniu XVII-wiecznych świadectw jego recepcji na ziemiach Rzeczypospolitej, w tym przekładu z 1621 r., który na szczęście stał się inspiracją i pomocą także ks. Korczakowi. Ostatni polski przekład ukazał się natomiast 125 lat przed obecnym, jako kolejne ogniwo w długim łańcuchu recepcji świętego, co czyni dzieło prawdziwym longsellerem – toteż dziwi pomstowanie wydawnictwa RM na „opłakany stan rzeczy”, wiele cennych książek staropolskich spotkał gorszy los. Zaznaczmy też, że traktat Bellarmina został w obecnej edycji rozbity na dwie książki – ta obecnie prezentowana czytelnikowi to niejako volumen 4.1, ciąg dalszy znajdzie się w piątym tomie serii „Patrologia Tridentina” – co koresponduje z pomysłem samego autora, by dzieło podzielić na dwie partie.

Znajomość tematu i języka, oparcie w tradycji przekładów staropolskich oraz porównawcza lektura rozrzuconych po Europie wariantów i edycji łacińskiego oryginału (od 1620 do 1823 r.) stanowią mocną stronę tej publikacji, co nieczęsto zdarza się publikującym księżom. Działania wydawnictwa Petrus stanowią dobry przykład i przestrogę (z pominięciem znakomitego śp. ks. Jana Kracika, historyka-archiwisty), co każe pokładać spore nadzieje w działaniach konserwatywnej fundacji Rosa Mystica.

Czytelnik-profesjonał może je uznać za naiwne i będzie miał sporo racji. Nawet bez uważnej lektury łatwo stwierdzić, że ta praca, wymagająca akademickiego głosu doradczo-krytycznego, zadowala się biskupim imprimatur, publikacja bowiem nie daje żadnych informacji o procesie recenzowania w jakimkolwiek ośrodku uniwersyteckim. Książka nadto została wydrukowana bardzo szybko po uzyskaniu przyzwolenia magistratury – to zaś jest datowane na 15 listopada 2021 r., zaś recenzent słowa te pisze pod koniec stycznia 2022, gdy książka od tygodni oczekuje na opinię. To zdecydowanie zbyt krótki czas, jeśli poważnie myśli się o wysokiej jakości publikacji.

Jak wspomniano, obszerne wprowadzenie do lektury zostało przedrukowane z innej książki, skądinąd wartościowej – „Święty Robert Bellarmin T.J. […] według najnowszych i najpoważniejszych autorów”. Książkę wydali krakowscy jezuici w 1930 r. i przypomnienie tej pracy wydaje się ciekawym, ale i kontrowersyjnym zabiegiem. Tłumacz z całą pewnością dogłębnie zapoznał się z traktatem Bellarmina i trudno uwierzyć, że nie miał pomysłu na własne wprowadzenie, prezentujące zarówno skrót biografii świętego, jak i objaśnienie samego „Traktatu…”. W obecnej postaci edycja ta wydaje się pod pewnymi względami pójściem po najmniejszej linii oporu i próbą sztucznego wydłużenia książki (tym bardziej, że biografia Bellarmina z 1930 r. sama mogłaby stać się podstawą kolejnej książki wydawnictwa Rosa Mystica). Zabieg ten wydaje się nieuzasadniony.

Na uwagę zasługuje także zmarginalizowanie tradycji, na której budował Robert Bellarmin. Polskie tłumaczenie tytułu – „Traktat o dobrym przygotowaniu się do śmierci” – jest błędne, dzieło wszak nazywa się „De arte bene moriendi”, a więc „O sztuce dobrego umierania”. Tłumacz przyznał się do wprowadzenia zmiany, ale zrobił to dość niefrasobliwie, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak wiele odbiera Świętemu Doktorowi Kościoła, który nawiązał do wielkiej, średniowiecznej tradycji traktatów tego typu. Podręczniki dobrego umierania stanowiły istotny składnik dawnej kultury mortualnej, niemałej klasy intelektualiści mieli na koncie takie dzieła, by wspomnieć tylko Jana Gersona czy – naszego krajana – Mateusza z Krakowa. Obecnie pieczołowicie badane i profesjonalnie wydawane (wystarczy przypomnieć nawet świeże książki i edycje Profesora Macieja Włodarskiego!) pokazują, że „ars moriendi” istotnie była sztuką w starożytnym sensie tego słowa (czyli czymś, czego można się nauczyć, przechodząc punkt po punkcie do określonego celu, kierując się pewnymi zasadami) – dokładnie tak samo o swoim traktacie myślał Św. Robert Bellarmin i trudno uwierzyć, że tłumacz nie wyczuł zasady konstrukcyjnej dzieła, które przekładał. Szkoda, bo XVII-wieczny traktat „De arte bene moriendi” mógłby stać się cennym ogniwem badań nad wielką tradycją literacką i teologiczną, a tak po prostu zawiśnie w czytelniczej i badawczej próżni.

Książkę polecam jako świadectwo, późne ogniwo niemałej wagi motywu literacko-ikonograficznego, zarazem licząc na poprawę i zadośćuczynienie ze strony wydawnictwa Rosa Mystica, skoro ma się pojawić ciąg dalszy przekładu Bellarmina w osobnym tomie. Recenzja niechaj więc zostanie potraktowana jako forma zadania pokuty.
Z pokorą i ubolewaniem,
etc. etc.

Atlas tamtych światów


Autor: Edward Brooke-Hitching

Wydawnictwo: Rebis

 

Autor znany z pasji do map – czy też: „nieuleczalny mapoman” – może być kojarzony przez polskiego czytelnika ze swoich poprzednich, artystycznie wręcz wydanych książek, z których ostatnią był „Atlas lądów niebyłych” (nieco wcześniej ukazała się natomiast najbardziej chyba niezwykła z jego książek, „Biblioteka szaleńca”, w której śledził i prezentował zaiste szaleńcze wymysły w dziejach wydawania książek, jak publikacje spisane krwią, oprawione w ludzką skórę, edycje książek większe od człowieka lub przeciwnie – niewidoczne gołym okiem, a także najdziwniejsze apokryfy, w tym zapis procesu wytoczonego Jezusowi przez Księcia Ciemności). W „Atlasie tamtych światów” nasz przewodnik-Wergiliusz zaprasza w podróż po najrozmaitszych wyobrażeniach tego, czego nie można zobaczyć. Jak sam Brooke-Hitching zachęca do lektury: „to opowieść o mapowaniu [tego], czego nie da się zmapować” (s. 10).
Oprowadzając nas po piekłach, czyśćcach i niebiosach, Edward Brooko-Hitching nie tworzył, co ważne, przewodnika po religiach i duchowościach. Jak zaznacza, nie pytał „jak i dlaczego?”, interesowało go natomiast pytanie „gdzie?”. Znaczy to, że nie jest to książka z przecięcia nauk spod znaku antropologii historycznej i religioznawstwa – jak choćby „Historia raju” znakomitego badacza, śp. Jeana Delumeau – zaś sens duchowy może być tu zaledwie jedną z konsekwencji tej lektury, wcale nie najważniejszą. Paradoksalnie, najważniejsze w tej zaświatowej wędrówce było uchwycenie fizyczności, wskazanie palcem. Jest więc w zacięciu autora coś z najnowszego przekładu „Boskiej komedii”, o którym dawno temu, gdy tłumacz Jarosław Mikołajewski, ledwo zaczynał pracę, Ryszard Kapuściński mówił, że brzmi niczym „reportaż z piekła”.

Autor zaczął pracę nad dziełem w 2011 r., grzebał w antykwariatach, objeżdżał świat poszukując straganów ze starociami, fotografował najprzeróżniejsze zabytki kartografii, książki drukowanej czy mniej znane dzieła malarskie. Reportaż ten – trzymajmy się pomysłu Kapuścińskiego – zawiera rzeczy kojarzone (Michał Anioł, Hieronim Bosch, danse macabre czy William Blake) obok cudów wyobraźni mniej znanych nacji – przykładem fotografia północnoperuwiańskiego naczynia (może liturgicznego) w kształcie trupa z wielkim jak armata szczegółem anatomicznym, co – jak w swym wywodzie wskazuje autor – świadczyć może o aktywności seksualnej umrzyków. Trzeba więc przyznać, że obok grozy jest też pocieszenie w tej piekielnej podróży. Polskiego czytelnika może zasmucić brak elementu słowiańskiego, ale to akurat dziwić nie powinno, danych jest zbyt mało, a te z książek, które oferują wiedzę o słowińskich zaświatach, bazują zwykle na domyśle i fikcji rodem z kiepskiego fantasy.

Zastanowić się jeszcze tylko można, czy ta piękna książka nie jest aby czymś, co lepiej mieć dla siebie na zawsze i czy, w związku z tym, biblioteka powinna ją mieć w swoich zbiorach. Z drugiej strony – książnica to też miejsce na rzeczy ładne, więc czemu nie?
Oczywiście polecam, wspaniale wydana rzecz, gruba, szyta okładka.

Flaw(less)

Autorka: Marta Łabęcka

Wydawnictwo: Editio

 

Marta Łabęcka dopiero debiutuje w świecie romansu książkowego tą powieścią, ale można uczciwie stwierdzić, że jest to debiut przynajmniej poprawny, o ile nie po prostu dobry. Utrzymana w konwencji literatury dla starszych nastolatków opowieść o przyjaźni i miłości oczywiście wprowadza dwoje głównych bohaterów i – czego pewnie nie trzeba dodatkowo tłumaczyć – rozwija schemat stopniowego zasypywania różnic, zdawałoby się, nie do zasypania.

Josephine ciągle słyszy, że „musi postarać się bardziej”. Stara się ciągle, gdyż kończy szkołę i pragnie – czy raczej jej matka tak zadecydowała – zdawać na Harvard. Nie może więc tracić czasu i musi dbać o bycie we wszystkim najlepszą. Tak dla zasady. Trudno jednak się dziwić zmęczeniu i zniechęceniu dziewczyny, gdy przy rodzinnej kolacji odbywa się taki oto dialog. Zaczyna ojciec: „Rozmawiałem ostatnio na twój temat z dyrektorem […] Wydawał się bardzo zadowolony, chwalił Twoje dotychczasowe wyniki”. Matka nigdy nie przepuści takiej okazji i szybko ripostuje: „Głupiec zamierza się szczycić tym, że jego szkoła wychowała przyszłą studentkę Harvardu, jakby w jakikolwiek sposób się do tego przyczynił. Jego opinia wcale nie oznacza, że wyniki Josephine są wystarczająco dobre, więc na twoim miejscu bym się tak nie cieszyła, bo nasza córka wciąż może przynieść wstyd rodzinie, jeśli się nie dostanie”. Nie wiem jak Państwo, ale recenzent po takiej kolacji z zasady przestałby się starać o cokolwiek.
Według Josephine w okolicznych rodzinach utrzymywanie pozorów stało się lokalnym hobby – tak czynią i jej rodzice, którzy obłudnie prezentują się światu jako idealna familia, podczas gdy prostacko torturują córkę psychicznie. Mają swoje małe imperium, któremu poświęcają całe życie (prowadzą „renomowaną kancelarię prawniczą w Londynie”), dzieckiem zaś od zawsze zajmowała się gospodyni, bliższa dziewczynie niż matka. Dziecko z bogatego domu nie ma więc życia ani perspektyw, poza tą jedną, że z całą pewnością będzie najlepsza. I nieszczęśliwa.

Jej przeciwieństwem jest Charles, dość przypadkowo spotkany chłopak z rodziny mocno rozbitej i patologicznej, problemów narkotykowych też w jego życiu nie brakuje, zaś relacja matka-dziecko jest opisana równie bogato – i na niekorzyść rodzicielki – jak w przypadku Josephine. Jednak potrzeba posiadania kogoś bliskiego i ważnego pozwala się, jak to w takich opowieściach, zbliżyć tym dwojgu, a niemożliwe do zignorowania różnice otwierają przed nimi znacznie ciekawszy i bardziej wartościowy świat od tego, który zafundowały im rodziny.
Ta powieść oczywiście dziedziczy rozmaite niedociągnięcia debiutów, jak choćby to, że autorka z upodobaniem klasyfikuje swoich bohaterów wedle koloru włosów. Ale zostawmy to, takie rzeczy wyprostuje stopniowo zdobywany warsztat. Ja natomiast polecam tę książkę. Najlepsi zwykle źle kończą, zaś spełnianie zachcianek niedojrzałych rodziców z wypchanymi portfelami nie powinno być żadnym pryncypium dla nastolatków, nikt im tych lat nie odda. Może więc lepiej, by w życiu Josephine pojawił się jakiś łobuz? Miła w lekturze, prosta i pocieszająca historia dla starszych nastolatków i dorosłych – ku pokrzepieniu i ku przestrodze. Miękka, klejona okładka.

 

 

 

Opowieści o dzikich zwierzętach, które mogą wyginąć. 60 poruszających historii o najbardziej zagrożonych gatunkach zwierząt na świecie

Autorka: Kimberlie Hamilton
Wydawnictwo: Znak Emotikon

 

 

Amerykańska scenopisarka i autorka książek popularnonaukowych dla dzieci i młodzieży, która obecnie mieszka w Szkocji, przedstawia fakty, ciekawostki i historie o sławnych przedstawicielach najbardziej zagrożonych gatunków zwierząt na świecie, zwracając uwagę czytelników na ochronę dzikich zwierząt i przyrody.

Bohaterami prezentowanego zbioru są m.in. gorylica Koko, gwiazda kilku filmów dokumentalnych, która znała blisko tysiąc migów i rozumiała ponad dwa tysiące słów w mówionym angielskim; samiczka skalinka czarnego Old Blue uwieczniona na nowozelandzkim znaczku pocztowym i monecie, której śmierć została oficjalnie ogłoszona w parlamencie, ponieważ ocaliła swój gatunek przed wyginięciem; krokodyl Pocho, wieloletni przyjaciel pewnego rybaka z Kostaryki, który ocalił mu życie.

Opisywane zwierzęta pogrupowane są według kontynentów. Każdy rozdział zawiera wprowadzenie, mapę, prezentację ośmiu zwierząt, rozkładówkę z „dobrymi wiadomościami dla fauny” danego kontynentu, na końcu zaś znajduje się zbiór ciekawostek o innych niezwykłych zwierzętach. Czytelnicy dowiedzą się też, jakie obecnie podejmowane są działania na rzecz zagrożonych gatunków, a także co sami mogą zrobić, aby polepszyć życie dzikich zwierząt.

Za ilustracje do każdego rozdziału odpowiada inny artysta, np. wspaniałe portrety azjatyckich zwierząt stworzyła ilustratorka z Tajwanu (Tsai-Yi Huang), a piękno australijskiej fauny znakomicie uchwyciła ilustratorka mieszkająca w Sydney (Amelia Herbertson), całość zaś udekorowała wzorami, szlaczkami i symbolami brytyjska ilustratorka (Emma Jayne). Na końcu książki znajdują się ciekawe fakty, słowniczek oraz indeks.

Wartościowa lektura dla uczniów szkoły podstawowej. Okładka twarda, szyta. Polecam.